Komentarz do artykułu z dnia 13.07 br. pt: „Kredytowe manipulacje lobby frankowego” [DGP 13 lipca 2021]
Autor: Ireneusz Łazarski, Biegły rewident, prawnik, Absolwent ekonomii i finansów, Georgetown Univ, Washington D.C.
Już w podtytule wywiadu znajdziemy odkrywczą tezę, iż: „lobby frankowe insynuuje bankom, że na rynku tworzyły iluzje”. Podobne znajdziemy w wywiadzie prezesa Glapińskiego dla DGP, 20.07 br., na temat polityki pieniężnej: ”Projekcja wskazuje, że inflacja się obniży, do czego się przyczyni wygaśnięcie lub osłabienie wielu czynników podażowych i regulacyjnych”. Cały wywiad szefa NBP o inflacjach, wzrostach PKB, projekcjach, strategiach to raczej „nowoładna” mowa, mająca przykryć prawdziwe cele i problemy polityki pieniężnej. Nie znalazło się w nim miejsce na wyjaśnienie: Jakież to podażowe czynniki inflacji ulegną osłabieniu lub wygaśnięciu, w sytuacji, gdy wszystko drożeje, a regulacji przybywa? Skąd w latach 2016-2020 wzrost podaży pieniądza aż o 58%, gdy wzrost nominalny PKB to tylko 22%. Jak zlikwidować niemal 40-procentowy nawis inflacyjny, gdy wg GUS inflacja łącznie wyniosła 19%? A co z rosnącym długiem publicznym?
Sprawa kredytów „frankowych” ma związek z polityką, nie tylko finansową. Dr Kalicki na tę okoliczność przytacza stanowisko KNF oraz NBP przedłożone Sądowi Najwyższemu, które potwierdziło to, o czym rzekomo pisał od roku: „Banki nie czerpały korzyści finansowych ze zmiany kursu walutowego. Znaczny wzrost złotowej wartości kredytu (walutowego) nastąpiłby niezależnie od sposobu ustalania kursu w tzw. klauzuli przeliczeniowej” – to jakby o przyczynach inflacji, że: „ co prawda wzrosła, ale wyliczyliśmy ją poprawnie”. Im dalej – tym ciekawiej, bo „ wzrost obciążeń klientów z powodu aprecjacji franka nie miał istotnego wpływu na dochody banków, gdyż (…) miały one domkniętą pozycję walutową”. Za domykanie trzeba płacić, ale by zamknąć – trzeba wpierw otworzyć! W czyim imieniu i po co banki otwierały pozycje frankowe, no i skąd wzięły franki? Autor nie wyjaśnia, więc podpowiedzmy: otwierały je w imieniu swoim, po to by grać, a franki utworzyły zapisem księgowym. I były one dobre i stabilne dopóty, dopóki udawało się utrzymać dłużnika w przeświadczeniu, że udzielono mu kredytu we frankach! Gdy pożyczasz, kurę to masz oddać kurę, a nie pterodaktyla – tak sobie dedukowali, nie mając wglądu w księgi banku! Więc banki otwierały i domykały wytworzone pozycje ze stratą, bo wiadomo, że straty zostaną pokryte. Ale umowa o kredyt indeksowany nie zobowiązywała banki do otwierania pozycji długiej w walucie, a klientowi krótkiej. Jeśli więc straty z gry banki łączą z kredytami indeksowanymi, to czemuż nie wspominają o wygranych, które były równie możliwe. A jeśli gra profesjonalista – bank, to nawet bardziej prawdopodobne.
Rozumiem, że dr Kalicki zaprzecza, iż banki płaciły wyższe prowizje handlowcom za kredyty walutowe niż złotowe, ale jak wytłumaczyć, że kredytu złotowego z WIBOR często odmawiano z powodu braku zdolności (chyba kredytowej). Jeśli w procesie sprzedaży kredytów indeksowanych banki, bywało, postępowały powściągliwie, to zaangażowani w tym celu pośrednicy finansowi, poczynali z klientami zdecydowanie, a nawet agresywnie! Nie robili tego za darmo! Jeżeli banki mają rację, to dlaczego tak gorączkowo lobbują? Po co ta akcja wynajmowania gazetowych i internetowych trolli?. Przecież wystarczyłaby w sądzie krótka odpowiedź na pozew i objaśnienie co też takiego w umowie i historii jej realizacji, się znajduje. Dlaczego zamiast ugód, banki tracą czas i środki na walkę z ludźmi? Zapewne liczą, że owe tajemne kredyty ostaną się jako dewizowe, czyli udzielone w walucie innego kraju. Jak banki zapisały w księgach, tak ma być i niepotrzebne są do tego interpretacje prawne – czytamy!
Dr Kalicki pisze dalej że „KNF i NBP, stojące na straży stabilności finansowej państwa, potwierdziły poglądy ekonomistów i części prawników, że przyczyną kryzysu frankowego nie są (…) abuzywne klauzule, tylko wzrost raty kredytu spowodowany wzrostem kursu franka. Wzrostu tego nikt nie był w stanie przewidzieć, ani oszacować czy wywołać, na którym bezpośrednio nie zarobiły banki, a pośrednio zaczęli zarabiać, głównie… prawnicy frankowiczów”. A więc nieuczciwy kredytobiorca tak nagiął prawo, by bankowi płacić więcej, na czym nie zarabiał bank, tylko prawnicy. Jest to pogląd ciekawy, tyle że absurdalny. „Lobby frankowe insynuuje, że na wolnym rynku banki tworzyły iluzje, którymi kierowało się prawie milion dorosłych, wykształconych, racjonalnych i doświadczonych ludzi (autor zapomniał, że płacone coraz wyższe raty i odsetki to nie iluzja!) Teraz chcą banki pozbawić godności w celu przejęcia majątku”. Do takiego rozumienia ma przekonać mechanizm przyczyno – skutkowy, opisany przez znakomitego pisarza Y.N. Harariego, na bazie dziejów ludzkości. Najpierw ogłosić kogoś czarownikiem, czy wiedźmą, albo zdrajcą, wydać wyrok, spalić na stosie i zabrać majątek. Zbrodnia doskonała „w majestacie prawa” – podkreśla K. Kalicki. Domyślamy się, że banki oferowały tanie kredyty tylko po to by „ zapewnić społeczeństwu szeroki dostęp do tanich kredytów, bo KNB z Balcerowiczem na czele, chciały tego pozbawić” – tak twierdzili ówcześni rządzący. Nie chciały na nich zarabiać, ale los sprawił , że zarobiły i zarabiają znacznie więcej niż na innych kredytach! „ Wszyscy żyli optymizmem co do umacniania się złotego i wejścia Polski do strefy euro. A prawnicy mają wiedzieć, że każda decyzja ekonomiczna jest związana z niepewnością i niesie ze sobą ryzyko, zarówno po stronie konsumenta, jak i kontrahenta – podobnie jak każdy produkt finansowy czy usługa bankowa, nie tylko kredyt. Czy nie zauważają, że decyzja, którą podjęli kredytobiorcy, umożliwiła im zakup nieruchomości? A teraz sugerują, że system finansowy dokonywał operacji finansowych na podstawie oszustwa lub triku, co jest sprzeczne z regułami funkcjonowania rynków finansowych. Tę nieuczciwą argumentację wzmacnia sugestia, że banki masowo wprowadzały frankowiczów w błąd, a autorzy tych tez nie mają podstawowej wiedzy ekonomicznej, lecz tylko bajkowe wyobrażenie o funkcjonowaniu rynków finansowych”. Ten argument wzmocnijmy – nie tylko nie mają wyobrażenia, ale nie znają się w ogóle. Jednak sęk w tym, że nie muszą, bo kredytobiorcy w żadną grę się nie angażowali. Natomiast banki „bajkowe wyobrażenie” o rynkach finansowych raczej miały, więc je poszerzyły o derywatywy, opcje dla firm, czy konstrukcje indeksacyjno – denominacyjne. Panie d-rze Kalicki – w argumentowaniu przydałoby się nieco powagi i sensu!
Zostawmy na inną okazję część dotyczącą złej interpretacji dyrektyw UE, wypełniania bankowych obowiązków, zgodności kredytów z prawem, ustalania kursów, czy działań grup interesu przeciw społeczeństwu, choć ten ostatni aspekt autor ujmuje dość interesująco. Otóż ani prawo unijne ani polskie nie wspiera wywłaszczania z majątku, a odszkodowania nikt też nie dochodzi. Ale autor ma chyba rację, że takie niespójne z mechanizmami rynkowymi myśli prawne mogą funkcjonować tylko w Polsce, gdzie dowolna interpretacja prawa i rzeczywistości gospodarczej ma posłużyć transferowi wartości do rządzącego lobby, kosztem reszty społeczeństwa. To nie frankowicze nadużywają w Polsce prawa i to nie oni „oskubują” banki! A w sprawie zapętlenia argumentacji prawnej, bezumownego korzystania z kapitału i wzbogacenia się kredytobiorców, bo płacą dużo, więc mają droższe mieszkania, radziłbym poczytać Y.N. Harariego ze zrozumieniem.
Są granice absurdu, o których dalej. Trudno bowiem wyobrazić owe setki tysięcy kredytobiorców, „knujących jak to sfalandyzować prawo, aby uzasadnić ekonomiczny rabunek banków dla stosunkowo wąskiej grupy interesu”. Panie Krzysztofie, to nie kredytobiorcy, czy ich prawnicy wymyśleli coś, co zdaniem Pana abuzywnością nie jest ani z punktu widzenia dyrektyw UE, ani procesów gospodarczych, którym te dyrektywy mają służyć. Zapisy o ochronie konsumentów mamy w polskim prawie od 2000 roku, a przepisy o obejściu prawa czy wprowadzeniu kontrahenta w błąd, już od 1964 roku; i nie są to zapisy skażone ideologią.
To nie systemy finansowe dokonują operacji na podstawie oszustwa lub triku. To co jest sprzeczne z obowiązującymi od stuleci regułami funkcjonowania rynków przygotowują ludzie. Tak też jest i było w bankach. Ponieważ dr. Kalicki roztoczył teorie dość szeroko, powołując się m.in. na historię świata, spróbujmy zawęzić tematykę do faktów, których szanowny autor ewidentnie nie zna albo celowo pomija. Są one proste, jak lektura przywołanego wcześniej autora bestselerów . Przywołuje onże szereg ciekawych zależności między plemionami i grupami interesu, ale ku zmartwieniu dra Kalickiego – mają one niewielki związek z kredytami złotowymi indeksowanymi do walut obcych.
Z wszystkich zawartych umów indeksowanych do walut obcych wynika, że na ich podstawie udzielono kredytów złotowych, lecz banki postępowały tak, by utwierdzić klientów, że są to kredyty w walucie obcej. Umożliwiło to ukrywanie rzeczywistych rozliczeń w złotych. W procesie indeksowania nie zachodzi konieczność przewalutowania, zatem skąd i po co franki, skoro wiemy, że ich związek z kredytem jest żaden? Dr Kalicki tego nie ujawnia, więc podpowiedzmy: znikąd!. Czyżby franki bank wpierw kupił od klienta, a potem je pożyczył, na co wskazują zapisy księgowe i niektóre wyjaśnienia? Skoro wiemy, że żaden z kredytobiorców franków nie miał, a bank też ich nie angażował, by wykazać rolę franka, należy przeanalizować „historię kredytu”, w której znajdziemy dwie instytucje prawne (np. przy kredycie na 100 tys. zł.,i kursach w dniu jego przyznania: 2,00zł i 2,20 zł):
1) Transakcja sprzedaży krótkiej, w której bank Bank zapisuje iż nabył od Kredytobiorców prawo do 50 tys. CHF za cenę 100 tys. PLN. W ten sposób bank uzyskał należność w CHF oraz zobowiązanie na rzecz kredytobiorców w PLN. Nie ma tu innego źródła waluty obcej!
2) Udzielenie kredytu to właściwie zapłata za transakcję nr 1. Bank wypłaca kredytobiorcy 100 tys. zł tytułem spłaty zadłużenia za nabyte prawo do waluty. Złotówki zostają rozliczone, zostaje tylko należność banku od klienta w wys. 50 tys CHF.
Transakcja nr 1 to typowa opcja, w której Bank uzyskując pozycję długą, nabył prawo do waluty, nie ponosząc żadnych innych zobowiązań czy ryzyk, zaś klientowi przypisał pozycję „krótką”. K. Kalicki nie chce zauważyć, że nawet przy stałym kursie waluty kredyt indeksowany jest droższy niż wynika to z zapisów umowy, a przy niewielkim wzroście indeksu PLN/CHF przekracza koszty kredytu z WIBORem. Po przeliczeniu należności w CHF po kursie sprzedaży, już w dniu podpisania umowy zadłużenie z tytułu kredytu wynosi nie 100, ale 110 tys. PLN. Z kolei przy spłatach w zł., obniża się kwotę w walucie CHF także o spread. Dzięki odwróceniu kursów dochodzi i do zawyżenie długu i zaniżania rat spłaty. Kwota kredytu zostaje rozłożona na wiele lat, a kilka procent dodane do każdej raty też niewielkie, więc niełatwo to stwierdzić. Można to wykazać jedynie rozliczając kredyt w złotych, ale banki takich informacji nie przekazywały twierdząc np., że rozliczenie w złotych to sprawa wewnętrzna banku.
Wszystkie prognozy wskazywały, że PLN był w owych latach przewartościowany i że jego wartość spadnie wobec CHF jako stabilnej światowej waluty. Ktokolwiek ma minimum wiedzy o rynkach finansowych nie zawarłby takiej umowy, bowiem straty dla strony przyjmującej pozycją krótką są pewne, jak pewne są też korzyści strony przeciwnej, czyli banku. Po dokładnej analizie umowy wniosek jest oczywisty: Zobowiązanie kredytobiorcy wobec banku wynika z transakcji nr 1, czyli opcji walutowej, wbudowanej w umowę o kredyt. W chwili podpisania umowy kredytobiorca sprzedaje bankowi prawo do waluty, za co otrzymuje złotówki, z obowiązkiem odkupu prawa. Spłaty rat to właśnie ratalny wykup ustanowionego prawa. W ten sposób bank rozlicza wytworzone wcześniej aktywa frankowe. Jest to normalne w grze na instrumentach pochodnych, ale nie w umowach o kredyt hipoteczny. Nie ma tu waluty, jest tylko zapis księgowy w CHF, którego też być nie powinno, bowiem prawidłowe indeksowanie zamiany walut nie wymaga. Na tym umowa mogłaby się zakończyć, bo dalsze jej zapisy, to accidentalia negotii, czyli ozdobniki nadające jej kształt umowy o kredyt i wzmacniające pozycję banku. Aby to ustalić, nie wystarczy oprzeć się na historycznych zależnościach. Trzeba przeanalizować fakty dotyczące kredytu, by stwierdzić, że stopa % (RRSO) jest znacząco wyższa od zadeklarowanej w umowie, a kredyt droższy od wszystkich innych. Banki musiały te różnice uwzględniać w opracowaniu ofert kredytów, które były przedmiotem rozważań i poddane zatwierdzeniu przez zarządy.
Instrument finansowy w postaci opcji sprzedaży najtrafniej opisuje wbudowaną do umowy transakcję sprzedaży krótkiej, choć od typowej opcji różni go niezbywalność i brak dźwigni finansowej. Cechą wspólną derywatywów jest transakcja sprzedaży krótkiej, czyli odwróconej, wraz z którą całe ryzyko zostaje scedowane na kredytobiorcę.
Sam proceder indeksacji jest prawnie dopuszczalny, jednak wymaga, aby znaczenie pojęć jak: definiendum (pojęcie definiowane, tu: PLN) oraz definiens (pojęcie określające definiendum), było zachowane. Ich zamiana zmienia naturę transakcji. Indeksowanie złotówki za pomocą wskaźnika PLN/CHF nie naruszyłoby prawa, ale bank zarobiłby mniej. To właśnie efekt wytworzenia przez bank waluty obcej powoduje, że tak skonstruowany proceder przybiera formę instrumentu finansowego (opcji).
Tworząc pozycję walutową długą, bank niejako sprzedał/udostępnił Kredytobiorcom walutę i powinien transakcję zapisać po kursie sprzedaży. Przy spłatach rat ewidentnie Bank nabywa walutę, więc winien zastosować kurs kupna waluty, ale czynił odwrotnie. Kursy te są prawidłowe, jeśli przyjmiemy, że w ramach zawartej umowy, pierwszym stosunkiem prawnym jest kontrakt sprzedaży krótkiej prawa do waluty. Zastosowanie takich właśnie kursów jest sprzeczne z umową o kredyt denominowany, ale jest zgodne z transakcją sprzedaży krótkiej waluty, czyli opcji. Potwierdza to, że punktem wyjścia do zawarcia umowy tzw. frankowej był kontrakt na opcję walutową, której instrumentem bazowym jest indeks PLN/CHF. I nie chodzi tu o niezgodności kursów walut z tabelami, bo takowej w zasadzie nie ma. Ale w umowie o kredyt nie ma miejsca na transakcję sprzedaży krótkiej/ odwróconej.
Skoro bank skonstruował tak umowę, naruszył szereg przepisów dotyczących obrotu instrumentami finansowymi, a samą umowę o kredyt należałoby interpretować jako pozorną, albo wtórną, której celem jest rozliczenie transakcji nabycia opcji. Bank nie spełnił żadnych obowiązków informacyjnych wynikających z implementacji MIFID. Nie wyjaśnił też kredytobiorcom ryzyka związanego z zawarciem umowy kredytu zawierającej instrument finansowy i nie poinformował, że w rzeczywistości przedmiotowa umowa taki instrument zawiera. Taka „umowa kredytu” zawarta przez strony ma na celu obejście ustawy (w szczególności art. 94 ustawy o instrumentach finansowych). Nieważność przedmiotowej umowy kredytu wynika nie tylko z jej poszczególnych postanowień, czy regulaminów, na podstawie których bank zamieniał pobrane złotówki na franki bez zlecenia kredytobiorców, stosując kursy odwrotne niż wynika to z natury i właściwości stosunku prawnego. Umowa jest również nieważna, jako mająca na celu obejście ustawy, gdyż zawiera w sobie konstrukcję instrumentu finansowego, co nie wynika z literalnego jej brzmienia. Ponadto umowa jest sprzeczna z zasadami współżycia społecznego, ponieważ bank przedstawiając kredytobiorcom konkretny produkt bankowy w postaci kredytu waloryzowanego do CHF zachował się w sposób nielojalny wobec kredytobiorców, nie informując ich ani o ryzyku walutowym związanym z umową, ani o jej konstrukcji. Trudno taką umowę uznawać za ważną, bowiem jej konstrukcja i wykonanie potwierdzają, że chodzi w niej głównie o zwiększenie dochodów z indeksacji kosztem kredytobiorcy.
Ireneusz Łazarski prawnik, biegły rewident,
absolwent ekonomii i finansów,
Georgetown University, Washington D.C
.