Franki: Miało być merytorycznie! A  nie jest! 

Wydawało się, że dyskusja w sprawie kredytów indeksowanych, po włączeniu się znanych osobistości, nabierze charakteru merytorycznego. Niestety, tak się nie stało, każdy okopał się na swojej  pozycji, nie zwracając uwagi na liczne publikacje, z których można by złożyć coś całkiem sensownego. Dobrze, że sądy robią swoje i orzekają, ale w takim tempie potrwa to co najmniej 40 lat. Ciekawie napisał też prof. Sołtysiński,  co obwieściła niedawno  Rzepa pt: „Spór o kredyty frankowiczów – polemika z prof. Łętowską”. Wspomina tam o sześciu pytaniach  do Sądu Najwyższego, z których na jedno (koszty kapitałów)  odpowiedział, wyręczając  prezes Manowską. Po czym dodaje z ubolewaniem, że w polemice profesorów przyszło mu stanąć przeciw Łętowskiej. Przywołane artykuły niewątpliwie zachęcają do wplątania się w wir debaty i choć wiele  motywów się powtarza, to tytuł  profesora może dyskusję ożywić  i uwiarygodnić.  Ale wspierając  Balcerowicza, mógł się  narazić części niezłomnego elektoratu, czego można było uniknąć,  skupiając się  na materialnoprawnych przesłankach problemu.

Autor: Ireneusz Łazarski, Biegły rewident, prawnik, Absolwent ekonomii i finansów, Georgetown Univ, Washington D.C.

O co walczymy?

Przypomnijmy, że Rekomendację S z 2006 ówczesna władza wyrzuciła, obsobaczając też Balcerowicza za wspieranie światowej finansjery kosztem ludu pracującego miast i wsi. Rozpędzono nadzór pod szyldem KNB, powołano nową Komisję, a kredyty  skutecznie rozreklamowano, by ułatwić „dostęp do tanich kredytów”, które z założenia tanimi nie były. Dopiero po kryzysie finansowym w 2011 roku próbowano coś zaradzić, ale ustawa antyspreadowa  przysporzyła jedynie dochodów kantorom, zabierając je po części bankom. Prof. Balcerowicz słusznie rozważa skutki makroekonomiczne problemu, bo niezależnie od sposobu rozwiązania, nie da się ich uniknąć. Ale powoływanie się na KNF, że straty banków miałyby sięgnąć 234 mld zł., to chyba straszenie ludu!. Przyjmując, że główną niewiadomą jest liczba sporów sądowych, da się je ująć zwięźlej, bo jeśli pozwy złoży 50% kredytobiorców, straty wyniosą  ok. 42 mld. zł., z czego 17 mld. dochodów zrealizowanych, a 25 – należności do spłaty w następnych latach. To korekty przychodów –  bo kosztów sprawa nie dotyczy. A zwrotów nadpłat nie będzie wiele, bo jesteśmy na etapie bliskim połowy okresu kredytowania.

O czym dyskusja?

Ma też  rację prof. Ewa Łętowska, bo dokonała analizy praw konsumenta, czym wszczęła dyskusję, do której przyłączyli się liczni krytycy,  zapominając, że przydałyby się też argumenty spoza gatunku ad personam. Pod względem prawnym trudno jej  cokolwiek zarzucić, ale ekonomicznego wymiaru należałoby  nieco dodać, bowiem  tę część autorka  określiła jako „nie moja działka”. Trzeba by  zebrać trochę danych o realizacji umów  i  nad nimi wespół podebatować. Cóż, perora zamiast istoty problemu  jest lepsza, bo nie wymaga wysiłku i czasu.

Interesująco o problemach neutralizacji pozycji walutowych, świadomej strategii spekulacyjnej, pełnej świadomości ryzyka, inwestowaniu na giełdzie, TFI czy handlu walutą napisał Marcin  Zieliński – młody ekonomista z FOR. Dołożył tu i ówdzie  prof. Łętowskiej, ale tematy wszczął trafnie. Miast zwyczajowego  łajania, jako stary belfer sugeruję, by  owego analityka zmotywować, stawiając mu ambitne zadanie dotarcia  skąd i po co  w  umowach biorą się, lub z nią wiążą : pozycje walutowe,  strategia ryzyka, inwestowanie na giełdzie, domy maklerskie, TFI, cinkciarze, kupno-sprzedaż walut, oraz jakiego ryzyka mieli być świadomi kredytobiorcy po podpisaniu oświadczenia. Stawiam, że poradzi bez indagowania Manowskiej, która na głowie  ma sprawy ważniejsze, np. jaki wpływ  na przyszłość  młodego pokolenia  mają kursy i kondykcje.

Dlaczego nie rozumiemy?

Pisałem po wielekroć o  bankowości i o kredytach, co nie wzbudziło zachwytu bankowców i ich nadzorców;  że  prawo należy  czytać ze zrozumieniem,  bo liczne  publikacje były i nadal są od tegoż oderwane. Znane mi są polisolokaty, instrumenty strukturyzowane, pochodne,  słapy itp. hybrydy, do których umowy indeksowane „rymują się” jak ujął to M. Zieliński.  Tu prawo nie wystarczy, by dociec zakresu naruszeń i oszacowania konsekwencji. Dlatego dajcie fakty!, nawołuje Łętowska. Ale ich brak, bo  ekonomiści  zmagają się z pojęciami:  kredyt walutowy/indeksowany, indeksacja, przewalutowanie, źródła aktywów, prawo bilansowe itp. „Nie dziwota, że nie można się dogadać”(cyt.), choć  wielu ekspertów i mówi i pisze. Ale chyba  niewielu słucha lub czyta, bo wie, że wszystko wie.

Brak materialnej części w analizach Łętowskiej   umożliwił oponentom bujać nieco  w obłokach, więc  polemika się toczy z niewielkim udziałem merytoryki. A przydałoby się ustalić, co się w umowie znajduje i  skąd wywodzi. Nie ma zapisu – nie ma problemu, uważa wielu, bo wiedzą lepiej i tkwią w przekonaniu,  że  frankowicze płacą mało, kręcą, oszukują i  żyją na koszt banków a dzieci nie dojadają. Łatwo to zmienić, ale należałoby poznać meritum problemu i przyjąć, że podstawą rozstrzygnięć winno być prawo, w oparciu  nie o  ogólniki, lecz fakty związane z realizacją umowy. Przedstawmy kilka z nich z nadzieją, że  przynajmniej ów młody  analityk przeczyta je ze zrozumieniem i wskaże jakieś rozwiązanie?

Złotówki w realu, franki w wirtualu

Z danych finansowych wynika, że  banki kupowały od klientów franki, po czym te same franki  im  pożyczały, ale wypłacały w złotych. Należność frankowa banku mogła powstać tylko ze sprzedaży  krótkiej tj. nabycia od klienta prawa do waluty, bo wiadomo, że klienci franków nie mieli. Wypłacając złotówki, banki używały kursu kupna, a przy spłatach rat – sprzedaży, co  jest odwrotnością  natury tychże transakcji. W realnym obrocie walutą byłby to absurd i strata . (vide cinkciarze). Nie ujawniano klientom   żadnych danych  w PLN, także kosztów z indeksacji. Prawo bankowe nie przewiduje kosztów kredytu innych, niż wymienione w art. 69. Zamiana złotówek na franki polegała na dodaniu zapisu w księgach banku, wskutek czego walutę CHF wstawiano w miejsce złotówek, redukując je do roli podrzędnej,  Po tych zabiegach banki  mogły już  przyjmować stopę 3-4%, wobec 8% dla innych kredytów, różnicę pokrywały odwrotne kursy  i przyrost wartości franka.  Bank natworzył  aktywów we franku i chyba  nikt nie zawracał sobie głowy tym, skąd one się wzięły. Do zmiany waluty  potrzebna jest zgoda  klienta. A tu, bez tejże  zgody, bank kreował sobie pozycję długą, zaś klientowi krótką  wraz  z  ryzykiem, czyli  wystawiał go do wiatru!  I nie bacząc na koszty, banki  mogły się zadłużać, bo miały kogoś, kto za wszystko zapłaci! Zaciągały zobowiązania, by balansować otwarte (nierzeczywiste) pozycje walutowe.  Banki mogły tak robić, ale we własnym imieniu i na własne konto, a próby  wiązania ich  z  kredytobiorcami i ich  kredytami to ściema!

Kto co kupił – sprzedał  i co indeksował?

Jeśli  banki  w swoich księgach zapisywały należności we franku, to je przewalutowały ze złotówki, a czyniąc to  bez zlecenia, naruszyły prawo. Ale gdyby zgodnie  z umową zostawiły  złotówkę jako walutę kredytu,  prawa by nie naruszyły, tyle że indeksując  zarobiłyby mniej.   Zamiana walut bez waluty to  sprzedaż krótka,  w której  bank nabywa  prawo do franka, za które płaci klientowi w złotych sumę równą kwocie kredytu.  Klient otrzymawszy zapłatę uważa, że dostał  kredyt  i nie wie, że nabył obowiązek odkupienia prawa, które sprzedał bankowi. Obronić tej wersji  jako  kredytu hipotecznego nie sposób, bo  essentialia negotii wynikają właśnie z wytworzonego prawa do waluty, czyli opcji. Zamiana walut  istotnie zmienia naturę transakcji, co  narusza też art. 58 kc (nieważność bezwzględna), więc dotyczy nie tylko konsumentów. Indeksacja to nie to samo co instrument finansowy! Przewalutowanie to też tworzenie przez  bank franka z niczego, bez wiedzy klienta, ale jego kosztem.  Ktoś winien był sprawdzić skąd banki nagromadziły tyle aktywów we franku  i skąd dodatkowe przychody. Kredyt w takiej umowie  jest właściwie transakcją wtórną, bo główną jest  sprzedaż opcji walutowej i jej rozliczenie. Waluta  występuje tu  wirtualnie, jako  należność z tytułu zakupu opcji, zyski inkasuje bank, a kredytobiorca – wystawca opcji,  ponosi straty.  To banki tworzyły takie  produkty i powinny ponieść  konsekwencje ich niezgodności z prawem.  Cóż mógł był wiedzieć o tym przeciętny frankowicz, skoro do dziś  wielu ekspertów ma trudności z rozumieniem natury tych kontraktów twierdząc, że to kredyty walutowe. Nie dociekają nawet, co i za czyją przyczyną znalazło się w umowie, na podstawie której kreowano walutę. Z tym zmagają się sądy i robią to coraz lepiej.  Dodajmy na koniec, że krytyka Łętowskiej  za wykładnię praw konsumenta  nie jest uzasadniona, bowiem osią sporu jest nie samo prawo, bo ono jest jasne,  lecz rozumienie materialnoprawnej konstrukcji umowy i sposobu jej realizacji, w czym Sąd Najwyższy nie pomoże, oby tylko nie zaszkodził. Ani TSUE  ani żadna inna  instytucja krajowa  prawa nie zmieniły, ani go nie nagięły. To nie w prawie, tylko    w zakresie „da mihi facta”  tkwią różnice i  nieporozumienia, więc dalsze rozważania, czy polemika  nie mogą  tej części problemu ignorować czy pomijać.

 

Ireneusz Łazarski prawnik, biegły rewident,

absolwent ekonomii i finansów,

Georgetown University, Washington DC.