Kodeks Etyki Bankowej, Rozdział 3 – Kompetencje zawodowe: „Pracownik powinien wykazywać się znajomością obowiązujących przepisów i regulacji”.
Główny ekonomista Grupy mBank: „nie będę się wdawać w dywagacje natury prawnej, ośmieszyłbym w ten sposób swoje kompetencje”.
Autor: dr hab. Tomasz Nowak
Zawsze, gdy przedstawiciel mBanku zabiera publicznie głos w sprawie tzw. kredytów frankowych można postawić sobie pytanie, czy istnieje jakiś poziom naiwności, cynizmu czy wręcz bezczelnej manipulacji, którego nie można przekroczyć. I za każdym razem, gdy wydaje się to już niemożliwe, mBank zaskakuje swoją inwencją. Tym razem do pana Prezesa (który nie jest w stanie przyswoić, iż nieuczciwe zapisy w umowach nie obowiązują z mocy prawa, a więc nigdy nie obowiązywały) oraz do pani vice-Prezes (która wypiera fakt, iż umowy mBanku są prawomocnie kwestionowane w polskich sądach), dołączył główny ekonomista Grupy mBank. Pan Ernest Pytlarczyk, w materiale opublikowanym przez Business Insider, pofantazjował na wielu frontach. I nie wiem, co w tym mBanku biorą, ale ten stuff na pewno nie jest legalny!
Zanim, wraz z czytelnikami Business Insider’a, rozprawimy się z największymi mitami (mBajkami) snutymi przez przedstawicieli sektora bankowego, zwróćmy najpierw uwagę na pewien chwyt erystyczny zastosowany przez pana Pytlarczyka. Otóż szef strategii banku już na wstępie swojego artykułu zastrzegł, iż nie jest prawnikiem, i „nie będzie się wdawać w dywagacje natury prawnej”, gdyż „ośmieszyłby w ten sposób swoje kompetencje”. Stwierdzenie godne, zaiste, bankowca z wieloletnim stażem, doświadczonego analityka makroekonomicznego, który jako szef strategii Grupy – w przeciwieństwie do przeciętnych konsumentów – nie musi rozumieć natury oferty przygotowanej dla klientów jego banku. Czyli kredytobiorca jest dorosły, i powinien wiedzieć co podpisuje, a bankier – nie. Wymówka Pytlarczyka jest bardzo wygodna, bo pozwala uciec od oczywistego faktu, iż „umowa kredytowa” jest terminem z zakresu prawa bankowego, i tylko w takim kontekście winna być oceniana (nie mylić z mechanizmem „kredytu”, który jest pojęciem ekonomicznym). Skoro zatem zgodnie z prawem, i co do tego nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, umowy indeksowane oferowane przez mBank są umowami kredytu złotowego (waluta = PLN) oprocentowanego stawką LIBOR, to absolutnie nie ma żadnego znaczenia w jaki sposób bank sobie taki mechanizm ekonomicznie organizował. I czy jakiekolwiek księgowe franki posiadał, czy nie. Bo jeśli np. podpiszę w Toyota Bank umowę o kredyt złotowy na zakup samochodu z Japonii, to nie interesuje mnie, jak bank zamienia jeny na złotówki, i komu za to płaci. Moja umowa kredytowa jest umową złotową. Kropka. Pozostając chwilowo przy konwencji samochodowej – skoro, wg głównego ekonomisty mBanku, bankowcy nie muszą mieć kompetencji, by rozumieć prawo bankowe oraz przygotowane przez siebie umowy, to może powinni również oddać prawo jazdy. Bo jaka jest szansa, że posiadają kompetencje do prawidłowego odczytania ustawy prawo o ruchu drogowym?
Ale wracając do mBankowych fantazji, przyjrzyjmy się dokładniej najważniejszym tezom:
MIT 1: Do udzielenie „kredytu frankowego” bank musi posiadać finasowania w tej walucie.
W swoim artykule dr Pytlarczyk kilkukrotnie przekonuje, że „franki w bilansie banku były”, co próbuje uwiarygodnić odwołaniem do materiału marketingowego dla inwestorów, gdzie podobno „po stronie pasywów banku na dzień 31 grudnia 2018 roku widnieje finansowanie”. Kłopot w tym, że materiał marketingowy dla inwestorów nie jest bilansem banku, a prezentowane tam „pasywa” nie są faktycznie pasywami. Główny ekonomista banku wskazał bowiem przede wszystkim na instrumenty pozabilansowe (FX swapy i CIRSy), które, jak wynika z prezentowanych danych, w ponad 76% stanowią o sposobie zarządzania ryzykiem walutowym przez bank, ale nie są źródłem finansowania kredytów frankowych. Co wydaje się logiczne, instrumenty pozabilansowe, jak sama nazwa wskazuje, nie są pozycjami w bilansie – więc nie mogą tworzyć pasywów banku (rozumianych jako źródło płynności). A profesjonalny ekonomista wskazałby natomiast, że instrumenty pochodne księguje się na konta pozabilansowych (Rozporządzenia Ministra Finansów w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków, par. 8.3), na których ewidencjonuje się zdarzenia nie będące operacjami gospodarczymi. Oznacza to, że zdarzenia te nie mają wpływu na strukturę bilansu danej jednostki gospodarczej (nie mają wpływu na stan aktywów i pasywów). Sprawa staje się jeszcze bardziej czytelna, gdy zajrzymy do oficjalnego Sprawozdania Finansowego mBanku za rok 2018, gdzie na stronach 7-8 prezentowany jest bilans banku. I tak, na ostatni dzień grudnia bank udzielił swoim klientom kredytów i pożyczek łącznie (złotowych i „walutowych”) na kwotę 76 mld PLN, podczas gdy zobowiązań wobec klientów niefinansowych (lokat terminowych i środków na kontach osobistych) posiadał na kwotę prawie 110 mld. Zatem bank miał wystarczającą płynność, by nie zadłużać się w bankach (i nie pożyczać franków), z uwagi na wystarczającą wartość własnej bazy depozytowej. Bardziej szczegółowy obraz, w rozbiciu na waluty, znajdziemy na stronie 80. sprawozdania. Aktywa odniesione wyłącznie do CHF stanowiły kwotę 14.8 mld złotych, podczas gdy wszelkie zobowiązania (pasywa CHF) zamykały się kwotą zaledwie 3.8 mld złotych. Zatem ponad 70% „kredytów frankowych” (na kwotę 11 mld złotych) nie posiada rzeczywistego finasowania w CHF, a ryzyko walutowe z tym związane zostało zmitygowane poprzez instrumenty pozabilansowe, wykorzystujące „niefrankowe” depozyty. I nie jest to sytuacja wyjątkowa, ani dla mBanku (który np. w 2005 udzielił kredytów frankowych na kwotę 2.8 mld, przy symbolicznych pasywach 0.25 mld), ani dla innych dużych banków posiadających solidną bazę depozytową (np. PKO BP). I nawet jeśli wraz z nadejściem kryzysu na rynku finansowym, mBankowi łatwiej było obsłużyć własne ryzyko kursowe za pomocą linii kredytowej od „mamusi”, niż uczestniczyć w kosztownej „wojnie depozytowej” (jesień 2008), to nie można twierdzić, jak czyni to główny ekonomista mBanku, że „aby udzielić kredytu we franku szwajcarskim, bank potrzebował uzyskać finansowanie w tej walucie”. Bo takiej zależności ani księgowo, ani prawnie nie ma, i być nie może.
MIT 2: Instrumenty pochodne (FX Swapy, CIRSy) to pożyczki we frankach.
Często spotykana bzdura, opowiadana zwłaszcza przez pracowników banku w sądach. Oczywiście czytelnicy Business Insider’a nie dadzą się nabrać, ale dla rozwiania wszelkich wątpliwości wyjaśnijmy – klasyczny kontrakt „zamiany” walutowej (FX swap) lub walutowo-procentowej (CIRS) polega na wymianie między kontrahentami płatności odsetkowych naliczanych od kwot wyrażonych w różnych walutach i określanych według różnych stóp procentowych. Jeśli w transakcji faktycznie dochodzi do wymiany wartości nominalnej (choć nie musi), to operacja taka odpowiada wzajemnemu złożeniu depozytów: „ja składam u ciebie depozyt w złotych, a jednocześnie przyjmuję twój depozyt we frankach”. Skoro składam kontrpartnerowi depozyt, to po pierwsze muszę posiadać własne środki pieniężne (np. złote polskie), a po drugie oczekuję oprocentowania mojego kapitału (np. WIBOR). I takie same wymagania obowiązują w przypadku kontrpartnera, który udostępnia chwilowo swoje CHFy, w zamian za oprocentowanie LIBOR. Zatem taka transakcja „zamiany” nie jest pożyczką, tylko czasową wymianą środków pieniężnych (PLN à CHF), powiązaną z wymianą płatności odsetkowych (WIBOR à LIBOR). Co oczywiste, taki instrument finansowy nie może być pozycją bilansową (np. zobowiązaniem, pasywem, źródłem płynności), bo od samej „zamiany” – płynności nie przybywa. O czym doskonale wiedzą wyjeżdżający na zagraniczne wakacje klienci kantorów, którzy od samego faktu wymiany walut nie robią się przecież bogatsi :-). Podobnie rozumuje Narodowy Bank Szwajcarii, który w dokumencie Swiss Franc Lending in Europe (Tabela 3), w oparciu o dane z NBP, wskazuje, iż kredyty indeksowane / denominowane udzielone w Polsce do grudnia 2007, nie były finansowane w CHF.
MIT 3: Operacja finansowe prowadzone przez banki w Polsce są obojętne dla kursu CHF/PLN.
Typowa narracja banków utrzymuje, że kurs franka jest całkowicie niezależny od działań krajowych banków, gdyż jest kształtowany przez rynek globalny. Zatem banki nie mają żadnego wpływu na ryzyko walutowe, na które narażeni są kredytobiorcy. Taka konstatacja nie jest jednak prawdziwa, właśnie z uwagi na sposób w jaki krajowe banki zabezpieczają własne ryzyku kursowe. Bo skoro banki w Polsce musiały najpierw na rynku międzybankowym wymienić w swapach posiadane depozyty na dewizy (co umożliwiło jednocześnie zagranicznym spekulantom carry trade na bezpieczne nabycie złotówek, celem zakupu wysokooprocentowanych obligacji skarbowych), a następnie te same banki musiały owe dewizy sprzedać w kraju za złote – to na skutek takiej operacji wartość złotego rosła (kurs franka spadał). W wyniku tego, w chwili wypłaty kredytu, „walutowy” dług klienta mBanku stanowił większą ilość franków – czyli kredytobiorca bardziej się zadłużał. A co się stało, gdy po pewnym czasie kurs franka zaczął rosnąć? Zrealizowało się ryzyko dla polskich banków i ich klientów. Po pierwsze, zagranicznym kontrpartnerom przestawała się opłacać inwestycja w złotówkę – co powodowało problemy z odnawianiem kontraktów (rolowaniem swapów) i przyczyniło się do podniesienia opłat na rynku międzybankowym (przerzucanych następnie na kredytobiorców w postaci wyższych spreadów). A po drugie, zadziałały zabezpieczenia kontraktów (tzw. collaterals) – kontrpartnerzy swapów żądali od polskich banków dopłat we frankach, by wartości nominalne depozytów, zaburzone zmianą kursu, ponownie się zrównoważyły. Realizacja zabezpieczeń (zakup franków przez banki) w środowisku wysokiego kursu franka, wzmacniało go jeszcze bardziej. Oczywiście dla kredytobiorców nie była to dobra wiadomość, bowiem musieli coraz więcej złotówek przeznaczyć na spłatę rat. Europejska Rada Ds. Ryzyka Systemowego, w Zaleceniach z dnia 21 września 2011, przedstawiony powyżej mechanizm wpływu krajowych banków na kurs waluty, wytłumaczyła następująco: „Kredyty były w większości denominowane w walucie obcej lub do niej indeksowane. Oznacza to, że instytucje sprzedawały środki w walucie obcej, które pozyskali od podmiotu dominującego [patrz np. mBank 2008] lub na rynkach hurtowych, bądź w ramach kontraktów swap na rynku kasowym [patrz np. mBank 2005], co prowadziło do presji wzrostowej na waluty krajowe. … Gdy na rynku obligacji i swapów pojawiły się gwałtowne zaburzenia i doszło do wyschnięcie tych rynków, banki miały trudności z odnowieniem krótkoterminowych swapów walutowych. W dodatku wraz z deprecjacją walut krajowych miejscowe banki musiały spełniać́ wyższe wezwania do uzupełnienia depozytów zabezpieczających z tytułu zawartych przez siebie swapów, przez co rosło ich zapotrzebowanie na płynność́ w walutach obcych. ” Jeśli zatem dziś prezes mBanku zarzeka się, że jego kredytobiorcy doskonale zdawali sobie sprawę z ryzyka walutowego, to niestety fantazjuje. Bo banalna informacja o notoryjnym fakcie wahania kursów walut, miała się nijak do znajomości mechanizmu, dzięki któremu banki wpływały na obniżenie kursu franka przy wypłacie, i jego wzrost przy spłacie kredytów.
MIT 4: Bank nie zarabia na wzroście kursu franka.
Zabawne jest, że banki nie bardzo wiedzą jaką strategię przyjąć w przypadku pytań o ich własne ryzyko kursowe i ewentualny zarobek związany ze wzrostem kursu franka. I tak, na sali sądowej słyszymy, że kredytodawcy byli narażeni na ryzyko kursowe, dokładnie takie same jak kredytobiorcy (nie wypada bowiem oferować klientowi asymetrycznego kontraktu). Ale to znaczy, że banki musiałyby zarobić na wzroście kursu, co mogłoby zachęcić polityków do interwencji ustawowej. Dlatego w przekazie medialnym dominuje wersja, iż banki nie zarabiają na wzroście kursu franka. Jaka jest prawda? Jak już wyjaśniliśmy wcześniej, banki zabezpieczają się przed ryzykiem kursowym – zamykają pozycje walutowe otwarte w kredytach, poprzez transakcje swapowe lub linie kredytowe od podmiotów dominujacych. A to znaczy, że kredytodawca nie tylko nie traci w przypadku spadku kursy franka (bo tę stratę pokryje zagraniczny kontrparner), ale uzyskuje dodatkowo wyższe oprocentowanie (WIBOR za LIBOR). Faktem jest, że bank również nie zyskuje bezpośrednio na wzroście kursu franka (bo ten zysk rozlicza z kontrpartnerem). Ale korzysta na oprocentowaniu WIBOR uzyskanemu od rosnących, bo automatycznie indeksowanych, sald kredytów. Czyli zyskiem banku jest bezkosztowy wzrost sumy aktywów, od której bank uzyskuje oprocentowanie. Upraszczając nieco, bank musiałby sprzedać i obsłużyć dwa kredyty złotowe, by zarobić to samo co na jednym „frankowym”. A to by się wiązało z podwójnym kosztem pozyskania klienta, wzrostem kosztów pracowniczych, kosztów za nieruchomości, media, wyższym ryzykiem kredytów nieobsługiwanych (NPL), itd. Do tego dochodzą niebagatelne zyski od fikcyjnego kupna i sprzedaży walut (spread) – rosnące wraz ze wzrostem kursu, oraz wszelkie ubezpieczenia obowiązkowe i bezużyteczne polisy, które również są indeksowane kursem CHF/PLN. Wszystko to sprawia, że szacunkowa zyskowność (rentowność kapitału własnego, ROE) kredytów „frankowych” była i pozostaje około dwukrotnie wyższa od kredytów złotowych. Przypomnijmy także, że dzięki agresywnej polityce akcji kredytowej „we frankach”, ogromnie spuchły aktywa nie tylko mBanku (BREbanku), ale równie agresywnych GetInu i Millennium. Pozwoliło to bankowym średniakom przeskoczyć w rankingu kilku znaczących konkurentów. Zatem skoro banki automatycznie rosły wraz ze wzrostem kursu franka (poprzez mechanizm indeksowania), to nie można twierdzić, że aprecjacja kursu nie jest dla banków korzystna.
MIT 5: Oprocentowanie LIBOR jest nierozdzielnie powiązane z kredytami frankowymi.
Jedna z najbardziej rozpowszechnionych mBajek. Generalnie kredyt konsumencki z LIBORem CHF to aberracja systemu, która obecnie występuje wyłącznie w Polsce. Oprocentowanie LIBOR nie ma nic wspólnego z kredytami oferowanymi w kraju Helwetów, i wskaźnik ten nie jest kontrolowany przez żadną z instytucji finansowych w Szwajcarii. LIBOR CHF jest używany na rynku międzybankowym jako koszt swapów. Cytując wypowiedź niezależnego członka Komitetu Sterującego EURIBOR w Brukseli: „LIBOR na franka szwajcarskiego był na świecie używany na profesjonalnym rynku instrumentów pochodnych. Zastosowanie go w kredytach konsumenckich było w skali światowej praktyką niszową. Poza Polską, Austrią, Węgrami, Chorwacją nie ma przykładów wykorzystania LIBOR-u na CHF w kredytach dla konsumentów.”
MIT 6: Bank traciłyby na kredycie złotowych oprocentowanym LIBORem.
Kolejny przykład manipulacji, który dla czytelników Business Insider’a jest ewidentny. Dr Pytlarczyk swoją mBajkę tłumaczy tak: „Gdybyśmy mieli pożyczać w złotym (WIBOR3M w latach 2007-2009 średnio 5,16%) i oddawać klientom pieniądze po koszcie wyznaczonym przez oprocentowanie franka (LIBOR3M w latach 2007-2009 średnio 1,81%), każdy kredyt przynosiłby solidną stratę”. Logiczne? – matematycznie tak. Prawdziwe? – nie. Dlaczego? Bo główny strateg mBanku milcząco założył, że każda złotówka w kredycie finansowana jest oprocentowaną lokatą terminową. W rzeczywistości tak nie jest, bo znaczną część płynności polskie banku uzyskują z nieoprocentowanych środków na rachunkach a vista (NBP szacuje, że kiedyś było to ok. 50%, obecnie nawet 70%). Po prostu nie opłaca się nam, deponentom zakładać lokat terminowych, i trzymamy środki na kontach osobistych. Zatem po stronie bankowych kosztów, z 5.16% robi się w najgorszym razie 2.58%. A po stronie zysków? Z niewiadomych względów pan Pytlarczyk nie wspomniał o zarobku na spreadzie. Zaledwie 6-cio procentowy spread (3% przy wypłacie, i 3% przy spłacie) daje taki sam efekt ekonomiczny jak podniesienie oprocentowania o 0.5% (szacunki KNF). Do tego dochodzą wyższe marże stosowane w przypadku kredytów frankowych (to 2.46% wg NBP). Zatem z 1.81% robi się co najmniej 4.77%. Nie trzeba być doktorem nauk ekonomicznych, by zauważyć iż potencjalny zysk (4.77%) jest większy od kosztów (2.56%). Co świadczy, że kredyt złotowy oprocentowany LIBORem nie przynosi bankowi straty (i to nawet wówczas, gdy ów LIBOR jest chwilowo ujemny). Więc abstrahując od zagadnień prawnych, od których główny analityk banku się wzbrania, nawet ekonomicznie nie ma argumentu przeciw sądowemu „odfankowieniu” mBankowych wynalazków.
MIT 7: Bank czyni klientowi przysługę pobierając spread, bo wyręcza go w operacjach walutowych.
Klasyka mBankowego nonsensu. Wprawdzie umowy w ogóle nie przewidują realizacji operacji kupna i sprzedaży walut, ba – kredyt, w odróżnieniu od pożyczki, jest mechanizmem bezgotówkowym (a tym bardziej nie dochodzi w nim do przekazania własności, którą można by było sprzedać w imieniu klienta), ale wg pana Pytlarczyka: „wypłata środków dla klienta we franku szwajcarskim byłaby po prostu kulą u nogi … tysiące kredytobiorców biegających z walizkami pełnymi pieniędzy po kantorach … klient nie musiał się nabiegać i napocić transakcyjnie”. A jaka jest rzeczywistość? Bank realizuje umowę kredytu (udostępnienie środków pieniężnych) poprzez dyspozycję przelewu, np. na konto zbywcy mieszkania. Korzysta przy tym z jego numeru rachunku, opisanego 28-znakowym kodem IBAN. Standard IBAN nie definiuje waluty rachunku. Zatem bank, dokonując przelewu, nie musi znać waluty rachunku docelowego. Innymi słowy, bank kredytobiorcy może zasilić kwotą we frankach złotowe konto zbywcy mieszkania. Odpowiednich przeliczeń dokona w tym wypadku bank przyjmujący przelew (i taka usługa może być nawet tańsza). Zatem nie ma obawy o „bieganiu z walizkami pełnymi pieniędzy” , bo po pierwsze – w kredycie bank w ogóle nie wypłaca gotówki, a po drugie – można w każdej chwili zasilić konto złotowe kwotą we frankach. I każdy może to sam empirycznie potwierdzić, wpłacając kwotę 1 CHF na rachunek prowadzony w PLNach.
O takim drobiazgu, że wszelkie operacja dewizowe służą wyłącznie zabezpieczeniu ryzyka kursowego banku, a nie kredytobiorcy, nie ma sensu wspominać. Tak samo jak o konstatacji, że koszty związane ze stosowaniem przez bank swapów ryzyka stopy procentowej (IRS, FRA), w przypadku kredytów złotowych, nie obciążają przecież bezpośrednio kredytobiorcy, tylko są rozliczane wewnętrznie przez bank.
MIT 8: Kredyt indeksowany mBanku musi być traktowany jak walutowy, bo tak jak kredyt walutowy, naraża kredytobiorcę na ryzyko kursowe.
Bardzo rozpowszechniony mit, wykorzystujący niezrozumienie charakteru umowy kredytowej. Wyjaśnijmy zatem – w umowie prawdziwego kredytu dewizowego (zwanego walutowym), w którym dochodzi do wypłaty i spłaty dewiz, nie ma w ogóle ryzyka kursowego. W umowie takiej nie ma żadnych przeliczeń (kursów) pomiędzy walutami. Kredytobiorca zawsze wie jaka suma zostanie mu wypłacona oraz ile stanowić będzie jego rata – więc nie ponosi ryzyka kursowego. Jeśli natomiast klient zdecydował się na kredyt dewizowy pomimo zarobkowania w złotówkach, to takie ryzyko ekonomiczne jest całkowicie poza umową, i nie obciąża prawnie banku. Zupełnie inaczej ma się sprawa w przypadku kredytów indeksowanych mBanku, gdzie ryzyko kursowe jest z bezpośrednio wpisane w przygotowaną przez bank umowę kredytową.
MIT 9: Kredyty frankowe mBanku muszą być OK, bo przecież wybudowano mieszkania!
Zdaniem głównego ekonomisty mBanku: „franki są cały czas obecne jako forma finansowania, … i pieniądze te osadziły się już w gospodarce w postaci fizycznie zbudowanych mieszkań, co widać nie tylko w statystykach, ale także gołym okiem”. W telegraficznym skrócie wyjaśnijmy na czym polega Pytlarczykowa manipulacja – mieszkania zostały wybudowane dlatego, że bank, w imieniu kredytobiorcy, zasilił konto dewelopera środkami pieniężnymi w złotych. Zatem do wybudowania mieszkań franki nie były niezbędne. To pierwsza konstatacja. A co to są środki pieniężne w złotych, które zostały wykreowane w kredycie? Środki pieniężne (istniejące jako zapis na rachunku bankowym), to przyrzeczenie, zobowiązanie banku do wypłaty gotówki, ew. do dokonania przelewu. Zapis na rachunku bankowym nie jest potwierdzeniem, że bank moją gotówkę posiada, i że ją na każde żądanie zwróci. To nie jest także potwierdzenie, że bank moje środki komuś pożyczył. Zapis na rachunku bankowym jest wyłącznie potwierdzeniem faktu, że bank ma wobec mnie dług, który będzie się starał (!) obsłużyć (art. 50 ust.2 PB). Traktujemy taki zapis jako umowną (nieustawową) formę pieniądza i dokonujemy płatności, ale na mocy art. 39 Ustawy o NBP – zapis ten nie ma pokrycia. Bank działa w systemie rezerwy cząstkowej, więc nie ma wystarczających pieniędzy, by obsłużyć jednocześnie wszystkich wierzycieli. Dopóki jednak będziemy wierzyć Pytlarczykowi, i nie zgłosimy się masowo po nasze pieniądze (tzw. „run na bank”), jego mBank będzie działał. Czy te wykreowane środki pieniężne widać w statystykach? Widać. Zgodnie ze statystyką prowadzoną przez bank centralny obecnie w obiegu gospodarczym jest 221 mld zł pieniądza gotówkowego (włącznie z kasami banków), natomiast na rachunkach bankowych znajduje się 7 razy więcej (1442 mld-ów pieniądza M2, z depozytami do 2 lat). Ponad 1200 mld zostało kreowanych przez banki w kredytach, w formie środków pieniężnych istniejących wyłącznie jako zapisy na rachunkach bankowych, bez powiązania z gotówką. I właśnie za ten umowny pieniądz wybudowano nasze mieszkania „złotowe” i „frankowe”. Tak działa bankowość w Polsce od 30 lat.
Po tych kilku wyjaśnieniach, czytelnik Business Insider’a może zadać sobie pytanie, po co Commerzbank zatrudnia Prezesa, który nie potrafi prawidłowo zinterpretować umów kredytowych przygotowanych przez jego bank, oraz głównego ekonomistę Grupy, który ma kłopot z prawidłowym odczytaniem bilansu własnego banku. No właśnie, dlaczego?