Dekalog Bankstera. Czyli „kredyt frankowy” dla Opornych.

Dekalog Bankstera. Czyli „kredyt frankowy” dla Opornych.

Tomasz Nowak – 2016-06-27

 

Jest! Wreszcie! Ukazało się w końcu długo oczekiwane stanowisko ZBP do opinii Rzecznika Finansowego dotyczącej kredytów „frankowych”, oraz jest w końcu jakaś poślednia próba odniesienie się do wyników debaty zorganizowanej pod auspicjami Prezydenta, w której Związek zebrał takie cięgi, że bańka mała! Widok Pani Rzecznik, która miażdży bankiera-piłkarza – bezcenny 😉

Powiem szczerze, że z niecierpliwością od dwóch tygodni przeglądałem stronę ZBP, i już chciałem pisać do Barbricha, że jest jakaś kicha. Ale chłopaki z PRu się w końcu spięli i coś z siebie wykrztusili. Zatem jest!

Niestety, po zapoznaniu się pismem pana Prezesa Pietraszkiewicza mój entuzjazm mocno osłabł. Związek praktycznie poddał się bez walki. Lista argumentów jest bez polotu i ograna „do bulu”. Wypowiedzi Prezesa, zarówno te telewizyjne jak i pisemne, bardziej pogrążają sektor bankowy niż go bronią. Więc z przyczyn czysto humanitarnych nie będziemy się pastwić nad leżącym i obnażać bezsensowności podnoszonych przez banki argumentów. Po prostu nie ma do czego się odnieść – wrzaski rozpaczy trudno komentować. Warto natomiast spojrzeć na temat nieco szerzej, z pewnej perspektywy. Wówczas na pewno zauważymy różnorodność zastosowanych przez banki strategii przetrwania, które tworzą swoisty Dekalog Bankstera. Jego dokładniejsza analiza bardzo ułatwi zrozumienie mechanizmu przekrętu „frankowego”. A więc zapraszam do przestudiowania Dekalogu frankowego bankstera:

 Dekalog2
  1. Bo inni też tak robili.
  2. Bo byliśmy molestowani. 
  3. Bo my mamy inną waloryzację.
  4. Bo schowamy się w tłumie.
  5. Bo Unia kazała.
  6. Bo Wy się nie znacie.
  7. Bo Konstytucja!
  8. Bo my jesteśmy uczciwi, a tamci to spekulanci i cwaniacy.  
  9. Bo my jesteśmy polskie i płacimy wysokie podatki.
  10. Bo to nie jest elektorat partii rządzącej.
  1. Bo inni też tak robili.

W debacie prezydenckiej pan Prezes Pietraszkiewicz zaczął od wskazania na „patogenne środowisko” jako źródła naszych kłopotów. Że niby w Europie to już wcześniej i Austria, i Niemcy i Francja, i Włochy, i Węgry, i  pozostałe demoludy. To jest owszem prawdą. Należy jednak pamiętać o kilku istotnych szczegółach, o których polscy bankierzy nad wyraz chętnie zapominają. Po pierwsze, cztery z wymienionych wcześniej państw są bezpośrednimi sąsiadami Szwajcarii [1]. A co to zmienia? Okazuje się, że bardzo dużo. Bo w tym przypadku kredytów w CHF udzielały najczęściej banki przygraniczne, a korzystali z nich ludzie uzyskujący dochody we frankach. W Niemczech np. 2/3 kredytów CHF to kredyty inwestycyjne, udzielona niemieckim firmom mającym swoje oddziały po drugiej stronie granicy. A 1/3 została udzielona osobom prywatnym, ale zatrudnionym i zarobkującym w Szwajcarii. Sam znam kilku Niemców, którzy pracują w Oerlikonie (przemysłowa dzielnica Zurichu), a do pracy dojeżdżają pociągiem przez granicę. Po drugie, w Niemczech, Francji i Włoszech udzielano prawdziwych kredytów walutowych (dewizowych). W Austrii korzystano owszem częściowo z instrumentów finansowych (CIRSów, SWAPów) uzależnionych od kursu CHF, ale ze zdecydowanie większym umiarem niż w Polsce. Co więcej, Austria zaraz w roku 2008 zakazała takich kredytów. W demoludach natomiast udzielano przeważnie kredytów w Euro (która to waluta nie osłabiła się tak dużo jak frank). Zatem kredyty CHF nie stanowią tam problemu systemowego. Dla dopełnienia obrazu należy jeszcze wspomnieć o Luxemburgu (kredyty inwestycyjne dla nierezydentów, czyli spekulacja) oraz Wielkiej Brytanii (głównie kredytowano zakup nieruchomości na Cyprze, czyli luksus). Kredytów „frankowych” o podobnym mechanizmie i skali jak w Polsce udzielano jeszcze tylko na Węgrzech [2, 3]. Choć występują między naszymi krajami bardzo istotne różnice, zarówno w aspekcie ekonomicznym (nad Dunajem udzielono dużo kredytów konsumpcyjnych, o stałym oprocentowaniu) jak i prawnym (różnice w kodeksie cywilnym), ale o tym później.

Jeśli zatem wskazujemy palcem na innych – „że oni też biją Murzynów” – to trzeba jednak mieć na uwadze cały kontekst sprawy. Oraz to, że „ci inni” już z tematem sobie poradzili, a to u nas jednak była największa „rzeźnia”.

  1. Bo byliśmy molestowani.

Kolejne tłumaczenie Prezesa Pietraszkiewicza, to: „że przecież politycy kazali”. Bo przecież banki nie chciały CHFów, broniły kredytobiorców przed frankiem własną piersią, ale cóż można było zrobić?

O tym, dlaczego początkowo niektóre banki były niechętne frankowi, tłumaczy, piszący jeszcze w 2005 z sensem, redaktor GW [4]. Początkowa wstrzemięźliwość niektórych banków nie wynikała bezpośrednio z troski o kredytobiorcę, tylko było próbą zachowania przewagi konkurencyjnej przez tych graczy rynkowych, którzy posiadali duży udział bazy depozytowej w złotówkach (największe banki). Ale skoro ZBP twierdzi, że i Prezydent, i Premier, i ministrowie, i partie polityczne, a nawet ekonomiści światowej klasy (jak np. staromodny-Petru, czy chorągiewka-Kuczyński) – i wszyscy oni tak skutecznie molestowali, to bezbronne banki musiały w końcu uleć.

Czego Pan Prezes nie przybliżył to fakt, że banki oczywiście z zasady nie udzielają kredytów każdemu kto się zgłosi. Polityka kredytowa banków jest obwarowana wieloma restrykcjami i uwzględnia np. takie czynniki na rejon zamieszkania, czy charakter pracy kredytobiorcy. Banki przestrzegają bardzo określonych limitów, by np. nie przesadzić z kredytami na Śląsku (bo może przyjść kryzys na górnictwo), czy nie udzielać za dużo kredytów budowlańcom (bo boom mieszkaniowy kiedyś się kończy). Jako ciekawostkę można podać, że banki bardzo dokładnie śledzą tendencje społeczne, bo na przykład wraz ze wzrostem liczby rozwodów rośnie odsetek niespłaconych kredytów. I taka kontrola dotyczyły oczywiście także waluty kredytu. Jeśli zatem były banki, które w 80-90% udzielały kredytów „frankowych”, to nie dlatego, że jakiś polityk im coś narzucił – tylko dlatego, że sami prezesi tak zdecydowali.

A dlaczego tak decydowali? Należy przede wszystkim przypomnieć, że od roku 2004 zaczął swobodnie do Polski napływać kapitał spekulacyjny. Wraz z przystąpieniem Polski do Unii zagranicznym inwestorom było dużo łatwiej korzystać z wysokich stóp procentowanych oferowanych w naszym kraju (choć akcja zaczęła się kilka lat wcześniej, [5]). A skoro polskie banki przyjmowały tani kapitał od inwestorów (w formie waluty obcej), to musiały go lokalnie pomnożyć. I najlepiej bez ryzyka walutowego z własnej strony. Nie było zatem tak, że to polscy kredytobiorcy ustawiali się w kolejce po CHFy, a banki „organizowały” im potrzebną walutę zadłużając się za granicą. Ale było raczej zupełnie odwrotnie – to polscy kredytobiorcy stanowili zabezpieczenie dla banków operujących kapitałem spekulacyjnym. Na marginesie warto odnotować, że ów kapitał w roku 2008 zaczął gwałtownie odpływać, co wywołało panikę w polskim systemie bankowym. Wówczas mieliśmy i tzw. „wojnę depozytową” (bo trzeba było uzupełnić obcy pieniądz tym lokalnym, bez względu na koszt oprocentowania) i próbę pomocy bankom przez NBP przez tzw. „pakiet stabilizacyjny” (który w praktyce okazał się tak drogi, że banki z niego nie skorzystały. Obecnie cytowany w książkach jako przykład błędnej polityki banku centralnego).

Ale bez wątpienia należy się zgodzić z Panem Prezesem Pietraszkiewiczem, że politykom, niezależnie od opcji, kredyty „frankowe” były na ręką:

  • Po pierwsze, napływ obcego kapitału powodował aprecjację złotego (a więc spadała wartość polskiego długu zagranicznego).
  • Po drugie, obcy kapitał chętnie, bo zupełnie bez ryzyka, inwestował w obligacje polskiego rządu (więc rząd, mając chętnych na swoje obligacje, taniej mógł się zadłużać).
  • Po trzecie, kredytobiorcy bez pomocy państwa realizowali program „trzech milionów mieszkań”.
  • Po czwarte, pieniądz kredytowy rozruszał gospodarkę („zielona wyspa” była podlewana strumieniem pieniądza dłużnego).
  • Po piąte, skoro napływały waluty, to bank centralny mógł za darmo, bo pieniądzem tworzonym w procesie kreacji pierwotnej, budować rezerwy walutowe.
  • Po szóste, przecież wszyscy płacili wyższe podatki (banki, budowlańcy, deweloperzy, przemysł meblowy, notariusze, etc. [6]), a jeszcze byli zadowoleni!
  • Po siódme wreszcie – w chwili gdy złoty mocno się osłabił, NBP notował duży zysk na rezerwach rewaluacyjnych (walutowych), który w 95% trafiał do budżetu Państwa (np. w roku 2009 – 9 mld zł, a w 2015 – 10 mld), [7].

I jakkolwiek pewna krótkowzroczność polityków, jak i samych kredytobiorców, była powodem zbytniego hurraoptymizmu, to jednak przede wszystkim banki i ich bezpośredni nadzór są odpowiedzialni za sprokurowanie poważnego zagrożenia systemowego.

Zupełnie na marginesie można zauważyć jak ważna jest polityka personalna w Ministerstwie Finansów. I to niezależnie od tego, kto rządzi. Skoro np. ten sam v-ce minister w rządzie PIS był odpowiedzialny i za redukcję polskiego długu i za program „trzech milionów mieszkań” – to wiadomo, że jeżeli gość jest niegłupi (a taki właśnie był), to spróbuje znaleźć rozwiązanie godzące oba te cele, i nie zamknie drzwi przed napływem obcego kapitału. I skoro v-ce ministrem w rządzie PO zrobiono polonistkę (wcześniejszy zawód wykonywany – przedszkolanka), to wiadomo, że nawet jeśli kobitka jest niegłupia, to sektor bankowy będzie ją wodził za nos, a ona zaśpiewa tylko „stary niedźwiedź mocno śpi”.

  1. Bo my mamy inną waloryzację.

Kolejna strategia Prezesów ZBP polega na upartym przekonywaniu, że kredyty „frankowe” są owszem waloryzowane, ale to jest takie inne, bankowe waloryzowanie, które jednocześnie zmienia walutę kredytu z PLNów na CHFy. I że kredyt bankowo waloryzowany jest na bank walutowym.

Skoro Prezesi swoje – to my też będziemy tłumaczyć do skutku. W końcu nawet bankierzy zrozumieją o co chodzi, bo przecież instytucja waloryzacji jest dziecinnie prosta ;-).

Mechanizm waloryzacji, oparty o art. 3581 KC, pozwala korygować wielkość zobowiązania  w przypadku zmiany siły nabywczej pieniądza. Podkreślmy – korygować wielkość, a nie walutę. Mechanizm ten zakłada, że świadczenia pieniężne mają na celu dostarczenie wierzycielowi takiej samej wartości ekonomicznej, jaką miała wierzytelność w chwili jej powstania. Czyli krótko – dłużnik powinien oddać to co pożyczył, powiększone ewentualnie o skutki inflacji. Strony mogą się umówić, że „wysokość świadczenia pieniężnego zostanie ustalona według innego niż pieniądz miernika wartości”. Ten inny niż pieniądz miernik wartości to po prostu referencyjna cena jakiegoś dobra (albo usługi). A więc strony mogą waloryzować wartość zobowiązania np. złotową ceną jednego kwintala żyta (tzw. klauzula zbożowa), albo ceną w złotych jednego kg złota (tzw. klauzula złota), albo ceną w złotych jednego franka, a więc kursem franka (tzw. klauzula walutowa).

Co ważne – fakt zastosowania klauzuli zbożowej nie powoduje, że walutą zobowiązania staje się żyto, tak samo jak fakt zastosowania klauzuli złota nie powoduje, że walutą kontraktu staje się pierwiastek chemiczny o liczbie atomowej 79. Podobnie zastosowanie klauzuli walutowej nie powoduje „przewalutowania”, zmiany waluty zobowiązania, którą nadal pozostaje złoty polski. Zmienia się natomiast aktualna wartość zadłużenia, wyliczana jako iloczyn początkowego długu oraz pewnego indeksu. Tym indeksem służącym do waloryzacji jest względna zmiana ceny (tu: kursu waluty) pomiędzy dniem powstania zobowiązania, a dniem spłaty. Dla przykładu – jeśli ktoś pożyczał 100 zł przy kursie 2 zł/CHF, a po roku kurs wynosi 3 zł/CHF, to jego obecne zadłużenie stanowi: 100 zł x (3 / 2) = 150 zł. Jak widać, waluta zadłużenia nie ulega zmianie.

Co równie ważne – w mechanizmie waloryzacji nie dochodzi do przekazania dłużnikowi przy wypłacie (a wierzycielowi przy spłacie) umownego miernika wartości. Innymi słowy, w zobowiązaniu indeksowanym ceną zboża, wierzyciel nie ma na zapleczu silosa z ziarnem, i nie odsypuje z niego kilku worków dłużnikowi. A dłużnik nie jest też zobowiązany do fizycznego zwrotu zboża. Co nie znaczy, że strony nie mogą się umówić na harmonogram spłat wyrażony w workach zboża (np. „oddajesz co miesiąc taką kwotę w złotych, która stanowi równowartość ceny jednego worka żyta”).

Podobnie, w zobowiązaniach waloryzowanych kursem waluty obcej nie dochodzi do fizycznego (ani nawet bezgotówkowego) przekazania waluty. Z tego tytułu „frankowicz” z definicji nie mógł zobaczyć franków, a przepływ walut w sensie cywilnoprawnym jest fikcyjny.

Co jeszcze warto podkreślić – skoro waloryzacja kwoty zobowiązania jakimś miernikiem niepieniężnym (ceną jakiegoś dobra referencyjnego) zapewnia zachowanie ekonomicznej wartości użyczonego kapitału, czyli inflacja „nie zżera” kapitału wierzyciela, to już nie ma potrzeby by funkcję waloryzacyjną pełniły także odsetki. Dlatego w tym przypadku nie może być mowy o zmiennym oprocentowaniu. Proszę zauważyć, że w odniesieniu do waloryzacji ceną żyta nie mamy do czynienia z oprocentowaniem  ŻYTOBORem, a w klauzuli złota nie korzystamy z GOLDOBORu. Nie ma zatem cywilnoprawnego uzasadnienia by w przypadku waloryzacji ceną franka stosować oprocentowanie LIBOR.

Podsumowując mechanizm waloryzacji jednym zdaniem można stwierdzić, że indeksacja umownym miernikiem chroni kapitał, a stała marża zapewnia wierzycielowi zarobek. Co więcej, waloryzacja nie jest „przewalutowaniem”, bo kwintal żyta nie jest walutą!

I jestem pewien, że 100% Czytelników rozumie to co napisałem powyżej (o waloryzacji) – a trójpak Prezesów z ZBP w dalszym ciągu nie. Bo Panowie mają swoją, bankową waloryzację, w której następuje magiczne „przewalutowanie”, i Chmaj wie co tam jeszcze.

Uważny Czytelnik, zauważył na pewno, że w tym rozdziale konsekwentnie korzystałem z terminów: „zobowiązanie pieniężne, wierzyciel i dłużnik”, a nie: „kredyt, bank, i kredytobiorca”. Nie jest bowiem jasne, i takie wątpliwości podnoszą zarówno SN, RF jak i „frankowicze”, czy instytucję waloryzacji można było, przed rokiem 2011, stosować do kredytów bankowych. Więcej o tym w rozdziale 8.

  1. Mimikra, czyli schowajmy się w tłumie.

Jedno trzeba sektorowi bankowemu przyznać. Po mistrzowsku na przestrzeni kilku lat zmienił znaczenie terminu „kredyt denominowany”. Jesteśmy jedynym krajem na świecie, gdzie termin „denominated loan/mortgage” ma znaczenie nietypowe. Na całym świecie jest to po prostu kredyt wyrażony i udzielony w walucie obcej, który inaczej nazywamy też kredytem walutowym. Natomiast w naszym kraju może to być owszem kredyt walutowy, ale w 98% jest to kredyt udzielony w walucie polskiej, którego wartość (a nie waluta kredytu) określona jest we frankach. Innymi słowy, kurs franka pełni tu rolę umownego miernika wartości, a sam kredyt jest po prostu waloryzowany.

Przypomnijmy dla porządku uprzedni przykład podany dla kredytu indeksowanego – jeśli ktoś pożyczał 100 zł przy kursie 2 zł/CHF, a po roku kurs wynosi 3 zł/CHF, to jego obecne zadłużenie stanowi: 100 zł x (3 / 2) = 150 zł.

W praktyce, zamiast posługiwać się ilorazem opisującym względną zmianę ceny, wygodnej jest najpierw, przy wypłacie, określić zadłużenie np. w ilości worków zboża (podkreślam – „określić ilość”, a nie „przewalutować” na zboże), a przy spłacie – wyrazić w złotówkach aktualną cenę owych worków zboża. Posługując się przykładem z walutą – najpierw, z pomocą kursy wypłaty, określamy równowartość kredytu złotowego określoną ilością franków: (100 zł / 2) = 50 jednostek umownego miernika (CHF); a przy spłacie waloryzujemy saldo kursem aktualnym: (50 x 3) = 150 zł. Jak widać, znowu waluta zadłużenie nie uległa zmianie. W znowelizowanym w roku 2011 Prawie bankowym taki sposób liczenie ma swoje odzwierciedlenie w art. 69. par. 2.2, który nakazuje najpierw “określić” kwotę kredytu (ilość worków zboża, ilość franków), by dopiero później, w par. 2.4a, “wyznaczyć” kwotę kredytu (ich wartość w złotych).

A po co banki stosują taki kamuflaż? Dlaczego mamy w Polsce inną definicję kredytu denominowanego niż na całym świecie? Moja spiskowa teoria jest tak, że wówczas łatwiej jest upodobnić kredyt indeksowany do walutowego. Bo przecież skoro klient przyszedł do banku po kredyt walutowy, to trzeba sprawić wrażenie, że takowy się udostępnia. Konsekwencje prawne są oczywiste – w przypadku tak rozumianych kredytów „walutowych”, nie ma mowy o podwójnej waloryzacji (i kursem waluty i oprocentowaniem) i podstawa do podważenia takiej konstrukcji jest wątpliwa.

Jak jeszcze banki korzystają na takiej mimikrze? Na pewno dużo łatwiej jest bronić swojego stanowiska wobec instytucji międzynarodowych. Skoro na lokalnym podwórku mało kto się połapał, to przecież TSUE tym bardziej nie wychwyci, że polskie kredyty denominowane, to nie to samo co „denominated loans/mortgages” w pozostałych państwach Unii. Z tego też względu w stanowisku polskiego Rządu (?) do TSUE w sprawie C-312/14 Banif Plus Bank, termin „kredyt denominowany” został użyty 63x, a „indeksowany” tylko 3x!

  1. Bo Unia kazała

Skoro przypomnieliśmy orzeczenie TSUE w sprawie C-312/14 Banif Plus Bank, to warto w tym względzie wyjaśnić wszelkie wątpliwości, bo niestety Prezesi wyjątkowo tutaj fantazjują.

Po pierwsze, bankierzy zawsze odnoszą się do niewiążącej opinii Rzecznika, choć dostępny jest pełny i wiążący wyrok Trybunału. Czyżby wyrok Trybunału im nie pasował?

Po drugie, należy zauważyć, że Rzecznik w ogóle nie zrozumiał o co chodzi w sprawie („Osobiście także trudno mi zrozumieć dlaczego dłużnicy mieliby potrzebować kredytu, skoro posiadali odpowiednią sumę we frankach szwajcarskich, którą mogli sprzedać bankowi”), i dlatego też zasugerował Trybunałowi by sprawą się nie zajmował. I choć Czytelnik teraz zapewne się uśmiecha – no bo jak można wydać opinię nie rozumiejąc przepływów finansowych w przedmiotowym kredycie? – to zauważę tylko, że dokładnie tak samo postępują polskie Sądy! Nie znam sędziego, który wziąłby umowę kredytową w jedną rękę, i ołówek w drugą – i postarał się zgodnie z umową dokładnie rozrysować kto, komu, kiedy, co i jak przekazał. I żeby to było zgodne z prawem i sensem ekonomicznym.

Po trzecie, skoro Rzecznik nie zrozumiał sprawy, to „powiedział co wiedział”, czyli wspomniał ogólnie, że można rozróżnić „walutę rachunku” i „walutę płatności”. I nie jest to żadna wiedza tajemna, jak chciałby ZBP, tylko dobrze znana prawda. Tylko nie ma ona absolutnie żadnego odniesienia do polskich kredytów. Kredyty w Polsce, jako waloryzowane, zostały udzielone w złotówkach, i w tej walucie były też obsługiwane („waluta rachunku” = „waluta płatności”). Dopiero, na zasadzie wyjątku, wprowadzono w 2011 możliwość spłaty kredytu złotowego bezpośrednio w walucie waloryzacji, choć większość prawników się na taką możliwość mocna wzdrygała. A to, jak podnosi Prezes, że bank stosował harmonogram w CHF nie ma najmniejszego znaczenia cywilnoprawnego (jakby kredyt był waloryzowany zbożem, to harmonogram dla wygody mógłby być ustalony w workach żyta). Zatem opinia Rzecznika nie opisuje sytuacji prawnej polskich kredytobiorców.

Po czwarte, dużo ważniejszy od ogólnych rozważań Rzecznika jest wiążący wyrok Trybunału. A Trybunał stwierdził co następuje: a) kredyt węgierski był kredytem konsumpcyjnym, a nie hipotecznym, b) kredyt był oprocentowany wg stałej stopy, c) madziarski kodeks cywilny dopuszcza wyrażanie zobowiązań w walucie obcej, czyli nad Dunajem nie obowiązuje zasada walutowości, d) zgodnie z węgierskim prawem kredyty denominowane to walutowe, e) węgierska Kuria (SN) uznała spready w przepływach fikcyjnych za nielegalne (o tym Trybunał już nie powiedział, ale to prawda ;-).

Po piąte w końcu, należy podsumować, że owszem, o ile przepływy finansowe w kredytach polskich i węgierskich były podobne (jako „FX-indexed loans”), to z uwagi na aspekty prawne Trybunał potwierdził, że kredyty węgierskie są konsumenckimi i walutowymi. A kredyty walutowe jako takie nie podlegają pod obostrzenia MIFID. W Polsce sytuacja jest zasadniczo inna, bo nasze kredyty są waloryzowane, czyli złotowe. I choćby z tego tytułu straszenie przez ZBP wyrokiem Trybunału (a w zasadzie opinią pogubionego Rzecznika) jest bezcelowe.

  1. Bo Wy się nie znacie

Bankierzy wciąż próbują grać kartą tajemnej wiedzy ekonomicznej i usilnie eksploatują zużytą teorię „bank jako pośrednik”. Niestety Prezesi ZBP, a tym bardziej ich doradcy PR, nie zauważyli, że przez ostanie dwa lata wiedza o „magicznych” mechanizmach bankowości znacznie się upowszechniła. I między innymi za sprawą edukacyjnej działalności Banku Anglii, bajki opowiadane przez lobby bankowe są bez trudu rozszyfrowane.

Dziś nikt już nie ma najmniejszej wątpliwości, że tzw. kredyty frankowe są „sfinansowane” złotówkami polskich deponentów. I nawet jeśli, oprócz instrumentów pochodnych, pojawiają się w bilansach banków jakieś linie kredytowe od firm-matek, to podobnie jak CIRSy, służą one wyłącznie do zabezpieczenia banków przed ryzykiem kursowym. Wystarczy zerknąć do raportów rocznych Millenium, GetIn-u, mBanku, DB, etc. by przekonać się, że w żadnym banku nie brakuje polskich depozytów by obsłużyć wszystkie kredyty – zarówno złotowe, jak i te „frankowe”. A pasywa walutowe (np. linie kredytowe od firmy-matki) służą w zasadzie do sfinansowania zakupu obligacji rządowych.

Nie znaczy to bynajmniej, że banki jakichkolwiek „franków księgowych” nie posiadały. Posiadały, ale tylko po to by zabezpieczyć siebie przed ryzykiem kursowym. Dlaczego? Bo w chwili udzielenia kredytu waloryzowanego kursem waluty, bank otwiera tzw. pozycję walutową. Czyli ryzykuje, że za wypłaconą dziś kwotę 100 tyś PLN, klient w przyszłości zwróci w złotych mniej, jeśli kurs franka się osłabi. Bank zasadniczo nie spekuluje (choć może), ale woli się zabezpieczyć, bo dzięki temu obniża wymogi kapitałowe i może udzielić kilkukrotnie więcej kredytów. Skoro zatem w latach przedkryzysowych napływał do Polski kapitał spekulacyjny (i przymusowe linie kredytowe od firm-matek), to w naturalny sposób banki zamykały pozycje krótkie pozycjami długimi – w formie kredytów „frankowych” wciskanych Polakom. Dzięki temu krajowy bank w ogóle nie ponosił ryzyka, a gra toczyła się pomiędzy klientem banku a jakąś dużą zagraniczną instytucją finansową. Natomiast, poprzez zastosowanie instrumentów pochodnych, układ był taki sprytny, że polski bank zarabiał na kredytach „frankowych” tyle samo co na złotowych.

Bardziej szczegółowy opis przepływów finansowych jest, wbrew temu co twierdzą niektóre Sądy, dosyć skomplikowany, [8]. Można jednak podsumować, że cały cyrk z „księgowymi frankami” jest potrzebny tylko do zabezpieczenia banku przed ryzykiem kursowym. Aby cała zabawa się udała, to bank musi od polskiego dłużnika dostać oprocentowanie LIBOR. Natomiast cywilnoprawnie LIBORu powinno nie być w ogóle, z uwagi na fakt, że bank waloryzuje już kredyt kursem waluty obcej! Zatem w tzw. kredytach frankowych (czyli złotowych waloryzowanych) LIBOR służył tylko jako wabik. Niby aby zaoferować klientowi „niższe” oprocentowanie, a w rzeczywistości by bank zapewnił sobie własną ochronę przed ryzykiem kursowym. (Inna sprawa jest taka, że banki mogły zaoferować kredyty walutowe, ale ponieważ koniecznie chciały zarobić na spreadzie – to „przekombinowały”)

I tu dochodzimy do mitu podsycanego wciąż przez lobby bankowe. Pan Barbrich (związkowy szef PRu) często powtarza, że gdyby banki wiedziały o aprecjacji franka, to by się nie bawiły w kredyty, tylko spekulowały. Z ekonomicznego punktu widzenia to jest oczywista bzdura. Spekulując, bank co do zasady musi operować tylko własnym kapitałem, podczas gdy udzielając kredytów zarabia procenty od  kwot 10-krotnie większych (z uwagi na tzw. dźwignię).

Nie jest też tak, jak próbuje przekonywać Prezes Pietraszkiewicz, że polskie banki na wzroście kursu franka nie zarabiają. Oczywiście zarabiają, ale jak pisze NBP, niebezpośrednio. I nie tak dużo jak niektórym „frankowiczom” się wydaje. Ale im kurs wyższy, to bankowi coraz więcej zostaje za pośrednictwo – bo np. 2% zarobku (jako różnica na oprocentowaniu kredytów i depozytów) daje coraz wyższą kwotę w PLNach.

  1. Bo Konstytucja!

Jak już brakuje argumentów ekonomicznych, to wyciąga się samograja, czyli Ustawę Zasadniczą. I wówczas, jak królik z kapelusza, wyskakuje „konstytucjonalista”, który na potęgę mnoży naruszone artykuły i zasady. Ale rzecz jest w tym, żeby przed zastosowaniem litery prawa – poznać jego ducha.

A problem jest następujący: dwie strony zawarły dobrowolnie umowę. Na skutek niespodziewanych uwarunkowań zewnętrznych, których nikt nie przewidział, jedna ze stron ponosi całość kosztów zaistniałej sytuacji. I strona ta twierdzi, że gdyby wiedziała o taaakim ryzyku, to nie zawierałby kontraktu. Dokładnie to samo podnosi strona druga, że gdyby znała przyszłość, nie oferowałaby tak niebezpiecznej umowy. Pokrzywdzeni mówią – mamy swobodę umów – zmieńmy kontrakt, podzielmy się kosztami. Natomiast szczęśliwi beneficjenci ripostują – mamy swobodę umów – możemy tylko zaoferować aneksy, które „zaklepią” waszą stratę.

I teraz pytanie do „konstytucjonalisty” – czy ustawodawca, który chce przywrócić zaburzoną równowagę kontraktu narusza swobodę umów, czy tylko wymusza elementarną sprawiedliwość?

To co wyraziłem powyżej językiem potocznym poważni prawnicy formułują następująco [9]: „Instytucja rebus sic stantibus – wyrażona w wielu przepisach prawa prywatnego i publicznego – opiera się na założeniu, że jedna strona stosunku zobowiązaniowego nie powinna ponosić całego ciężaru zewnętrznych, nadzwyczajnych i nieprzewidywalnych zdarzeń, wykraczających poza zwykłe ryzyko kontraktowe, a druga strona tego stosunku nie powinna czerpać niesłusznych korzyści z tego tytułu. … Niewątpliwie nie można wykluczyć, że nadzwyczajna (istotna) zmiana kursu walutowego może stanowić zdarzenie zewnętrzne, nadzwyczajne i nieprzewidywalne – możliwe do zakwalifikowania jako nadzwyczajna zmiana stosunków. … Taki mechanizm restrukturyzacyjny [TN: ustawa] może wpisywać się w ogólną zasadę prawa powoływaną w międzywojennym orzecznictwie SN, zgodnie z którą ‘nie wolno wzbogacać się cudzą stratą’ … Odnosząc się do formułowanych niekiedy zastrzeżeń wskazujących na konstytucyjną niedopuszczalność ingerencji [TN: ustawy] w ukształtowane stosunki umowne i prawa majątkowe z nich wynikające, należy stwierdzić raz jeszcze, że zastrzeżenia te opierają się w znacznej mierze na niezrozumieniu natury prawnej klauzuli rebus sic stantibus.”.

I tyle odnośnie „konstytucjonalistów”.

To z czym jeszcze wymiar sprawiedliwości w ogóle się nie zmierzył, to odpowiedź na pytanie – czy jeśli jedna ze stron dodatkowo zabezpieczyła własne ryzyko w kontrakcie, to korekta kontraktu obliguje drugą stronę do pokrycia kosztów tego ubezpieczenia, czy nie? Inaczej – czy kredytobiorca powinien płacić za koszty zerwania instrumentów zabezpieczających, które pozawierały banki, aby chronić siebie przed ryzykiem kursowym? Ale mam nadzieję, że i na to zagadnienie przyjdzie wkrótce czas.

  1. Bo my jesteśmy uczciwi i pomagamy biednym, a tamci to bogacze, spekulanci i cwaniacy.

Jedną z częstszych kart, którą zgrywa Prezes Pietraszkiewicz, jest odwołanie do emocji. Przywołuje, że banki dzień i noc pracują by chronić depozyty polskich ciułaczy, aby emeryci mogli otrzymać swoje wypracowane w pocie czoła świadczenia, a „drugie dzieci” mogły mnożyć 500+. I że to właśnie utracjusze i kombinatorzy frankowi szykują zamach na chroniony piersią bankierów wdowi Groszek.

Tymczasem rzeczywistość jest zupełnie inna. To właśnie kredytobiorcy CHF karnie płacą zawyżane zobowiązania, mimo, że dzięki „uczciwej” działalności banków, powodów do prawnego zakwestionowania umów jest aż nadto. I żeby wymienić tylko niektóre – mamy do czynienia i z pozorowaniem w umowach kredytów walutowych, a zatem potencjalnym naruszeniem zasady walutowości, i z całą masą zapisów abyzywnych, które mimo prawomocnego orzecznictwa pozostają dalej w kontraktach, i z celowym zaniżaniem całkowitych kosztów kredytu (CKK i RRSO), i z pobieraniem spreadów w kredytach złotowych (waloryzowanych), … i całą masą innych „kwiatków”, których kredytobiorcy doświadczyli aż za dobrze. To wszystko znamy.

Ale pozostało jeszcze kilka pytań bez odpowiedzi, i najgorzej, że wciąż dochodzą kolejne. Jedno z pytań dotyczy np. tego czy, i w jakiej formie bank może zarabiać na przymusowych ubezpieczeniach dołączanych do kredytu. W raporcie rocznym mBanku znajdziemy np. takie stwierdzenie: „Bank traktuje sprzedawane produkty ubezpieczeniowe jako powiązane z kredytami w szczególności, gdy produkt ubezpieczeniowy jest oferowany klientowi wyłącznie z kredytem … Przychody z tytułu sprzedaży produktów ubezpieczeniowych powiązanych z kredytami ujmuje się częściowo w przychodach odsetkowych, a częściowo w przychodach prowizyjnych” [10].  A znaczy to tyle, że tylko część płaconego przez kredytobiorcę ubezpieczenia faktycznie służy do obsługi ryzyka, bo część stanowi czysty zysk banku. A od reszty przekazanej ubezpieczycielowi bank i tak pobiera prowizję. Wydaje się, że to oczywista, i bardzo wątpliwa prawnie „Spekułkowszczyzna”!

Ale chyba najbardziej zasadnicze pytanie polega na tym, czy mechanizm waloryzacji można stosować do kredytów? Albo dokładniej – czy waloryzację wolno było stosować do kredytów przed rokiem 2011? I ja na to pytanie nie znam odpowiedzi. Ale wbrew temu co twierdzi ZBP, odpowiedź wcale nie jest oczywista, i dlatego też została podniesione przez Rzecznika Finansowego.

Po pierwsze, do roku 2011 w prawodawstwie polskim nie ma w ogóle pojęć: „kredyt indeksowany” ani „kredyt denominowany”. Znajdziemy „wielkości indeksowane do walut wymienialnych” (art. 137a PrBank) lub „aktywa oraz zobowiązania denominowane w walutach obcych” (Dz.U. 2007 nr 249 poz. 1859 – zasady rachunkowości funduszy inwestycyjnych). Ale nigdzie nie znajdziemy literalnie „kredytów indeksowanych/denominowanych”.

Po drugie, Związek w swojej opinii (chyba nieświadomie?) przywołał dwa sprzeczne ze sobą orzeczenia SN. W stanowisku pierwszym (sygn. akt I CSK 1049/14), gdzie sprawozdawcą był sędzia Bączyk, SN stwierdza, że „umowa kredytu indeksowanego mieści się, oczywiście, w konstrukcji ogólnej umowy kredytu bankowego i stanowi jej możliwy wariant … [nie] doszło do wykształcenia się jakiegoś odrębnego, oryginalnego typu umowy bankowej”. Natomiast w wyroku kolejnym (IV CSK 362/14) SN stwierdza: „ideą dokonania nowelizacji prawa bankowego ustawą z dnia 29 lipca 2011 r. było utrzymanie funkcjonujących na rynku kredytów denominowanych według nowych zasad.” To albo coś jest „oczywiste i nieoryginalne”, ale coś jest „według nowych zasad”. Tertium non datur. Nie można być „trochę w ciąży”! (Na marginesie – w obu przypadkach dla Sądów było absolutnie jasne, że kredyt został udzielony i wykorzystany w złotówkach. Czytaj: waluta kredytu = PLN. I tego też jakoś lobby bankowe woli nie zauważać).

Po trzecie w końcu, żaden z Sądów nie odniósł się do tej pory do 3581 §5 KC (co słusznie podniósł Rzecznik Finansowy), ani żaden z Sądów nie powołał się na Orzeczenie Siedmiu Sędziów SN (III CZP 141/91), gdzie SN bardzo wyraźnie wskazuje, że klauzula walutowa pełni rolę zmiennego oprocentowania: “w wyniku negocjacji prowadzonych przez strony mogą być też zróżnicowane kryteria zmiany oprocentowania; np. w odniesieniu do kredytów udzielanych rolnictwu może być przyjęta tzw. klauzula waloryzacyjna zbożowa, a w odniesieniu do kredytów udzielanych przedsiębiorstwom tzw. klauzula walutowa.”

Nie jest zatem tak, jak chciałyby banki, że kredyty indeksowane / denominowane przed rokiem 2011 są pod względem cywilnoprawnym takie oczywiste.  Wymaga to co najmniej pogłębionej analizy.

Z drugiej strony nie można się dziwić, że stawimy dziś takie pytania, skoro mbankier Stypułkowski stwierdza, że wszystko co nie jest zakazane jest dozwolone, a Prezes Bańka zasadę walutowości nazywa fikcją, [11].

 

  1. Bo my jesteśmy polskie i płacimy wysokie podatki.

Jak już żadne argumenty prawno-ekonomiczne nie skutkują, to Prezesi ZBP grają na nucie narodowej. Że przecież sektor bankowy dobrze zarabia, ale też i najlepiej płaci podatek CIT, że co roku z 15 mld-ów zostaje w kraju, że już około 40% sektora jest „udomowione”, no i PKO BP „udomowił” bank NORDEA.

Po pierwsze trzeba wyjaśnić, co to znaczy, że sektor bankowy „zarabia”. Banki w procesie udzielania kredytów kreują pieniądz dłużny. Dłużny, czyli ”pusty”. Ów pieniądz nabierze wówczas rzeczywistej wartości, gdy kredytobiorca wypełni go wartością wytworzonych dóbr lub usług. Sam proces kreacji pieniądza bankowego nie przysporzy dochodu. Gdyby tak było, to banki nie potrzebowałyby w ogóle klientów! To nasza, kredytobiorców praca tworzy rzeczywisty zysk sektora bankowego. Niestety ekonomiści często zapominają o tym, że to tzw. gospodarka realna jest bezwzględnie potrzebna by banki wykazywały zyski. Nie znaczy to oczywiście, że banki, jako takie, nie są potrzebna. Oczywiście są konieczne. Wartością, którą dodają do systemu jest wiedza o zarządzaniu ryzykiem. Banki po prostu najlepiej wiedzą komu bezpiecznie można ów pieniądz dłużny pożyczyć, aby ten efektywnie zamienił się w realny zysk.

Po drugie należy zauważyć, że to co zostaje w kraju jako zysk sektora bankowego, to jest ta reszta, której nie udało się firmom-matkom odessać z polskich oddziałów. To, co Premier Morawiecki nazywa  „pułapką zależności” (od zagranicznego kapitału) ma jak najbardziej swoje odzwierciedlenie w sektorze bankowym. Przecież mBank, DB, Raiffeisen, etc. mają wystarczająco dużo kapitału z polskich depozytów, aby zapewnić płynność banku i obsłużyć zarówno kredyty złotowe, jak i waloryzowane. A mimo to dają zarobić firmom-matkom wspomagając się liniami kredytowymi. Cytując ponownie wicepremiera: „z naszej gospodarki za granicę co roku w legalny sposób wypłacamy ponad 90 mld zł!” [12]. I taką tendencję mamy od 25 lat.

Po trzecie w końcu, trzeba wyjaśnić, że „udomowienie” banku NORDEA, było nie tyle okazją rynkową dla PKO BP, co przede wszystkim uratowało KNF przed ogromnym blamażem. Nie jest bowiem tajemnicą, że ostatnie wyniki finansowe NORDEI nie były, delikatnie mówiąc, efektowne. Nadzorca musiał się liczyć z możliwym upadkiem banku. W przypadku NORDEI, jak w przypadku każdego banku, który jest tylko oddziałem banku zagranicznego [13], za wypłacalność depozytów nie odpowiada polski Bankowy Fundusz Gwarancyjny, ale jego zagraniczny odpowiednik. KNF obawiał się po prostu, że Skandynawowie nie będą mieli ochoty płacić za kłopoty swojego polskiego oddziału (vide: casus zagranicznych oddziałów Landsbanki i Kaupthing Bank w Islandii), [14]. I to jest jeden z głównych powodów dla którego „udomowiliśmy” NORDEĘ.

W tym kontekście, należy postawić głośno pytanie o intencje Związku Banków (podobno) Polskich oraz jego Prezesów, którzy w analizie robionej na zlecenie mBanku straszą, że: “jeśli obecna tendencja będzie trwała [TN: wzrost obciążeń podatkowych dla sektora], może to doprowadzić do przejmowania banków przez kapitał państwowy“!, [15]. Czyżby ZBP bał się narodowego właściciela?

  1. Bo to nie jest elektorat partii rządzącej.

I pozostał już tylko najnowszy, i najbardziej śmieszny, argument w arsenale lobby bankowego. Że kredytobiorcy „frankowi” to nie jest elektorat partii rządzącej, więc politycznie problemu nie opłaca się rozwiązywać. Paliwo do tego typu stwierdzeń dały badania zrealizowane przez jakiś nieduży rodzinny interes, nie posiadający nawet telefonu stacjonarnego, ale nazwany dumnie Instytutem. Ów instytut stwierdził, że w grupie tzw. frankowiczów więcej jest zwolenników Nowoczesnej (33%) niż PISu (14%). I choć wśród wszystkich kredytobiorców hipotecznych (włączając złotowych) wyniki są podobne (w zakresie błędu pomiaru), to „badacze” wyciągnęli wniosek jak w tytule.

I nie bardzo wiadomo jak do takiej statystyki się odnieść? Bo może faktycznie nawet wśród „frankowiczów” są tacy, którzy (jeszcze) lubią sobie w sobotę trochę poskakać w rytm wystukiwany przez Ryśka, ale wystarczy odwiedzić dowolną stronę społecznościową, by poznać rzeczywistą opinię kredytobiorców o tej partii. A jeśli ktoś wykonana minimum pracy i połączy autora programu gospodarczego owej partii, Marka Radzikowskiego, z tym samym gościem, który w raporcie [15] straszył nacjonalizacją sektora bankowego w Polsce, to dalszy komentarz jest już absolutnie zbyteczny.

I od ćwierćwiecza było, … ale się skończyło!

Jeśli, Drogi Czytelniku, dotrwałeś aż to tego momentu, to mam nadzieję, że dowiedziałeś się więcej o samym mechanizmie tzw. kredytów frankowych, ale też dużo o etyce i myśli prawniczej reprezentowanej przez polski (?) sektora bankowy. I nie jest to zdecydowanie laurka pochwalna.

Z drugiej strony, wydarzenia ostatniego roku dają jednak nadzieję na uzdrowienie sytuacji, i przywrócenie w naszym kraju prawidłowych relacji pomiędzy instytucjami (nie tylko bankami) a klientem, obywatelem. I mimo że relacje te w ciągu ostatniego ćwierćwiecza mocno się wynaturzyły, widać już poprawę. „Frankowicze” są na pewno dobrym katalizatorem takich zmian.

 

—————

Prezentowany artykuł jest wyłącznie subiektywną opinią autora, i nie jest oficjalnym stanowiskiem SBB.


Źródła:

[1] http://www.snb.ch/n/mmr/reference/sem_2008_09_22_background/source/sem_2008_09_22_background.n.pdf

Swiss Franc Lending in Europe – Martin Brown, Marcel Peter, and Simon Wehrmüller, 2009:

“CHF lending varies strongly, both among neighbouring countries and emerging countries in Eastern Europe. In contrast to the prevalence of CHF lending in Austria and Germany, France and Italy display only low levels of Swiss franc loans. Moreover, while CHF loans account for a substantial share of lending in Poland and Hungary, this is not the case in other similar emerging countries of Eastern Europe (Czech Republic, Slovak Republic, Romania, Bulgaria). … [In Poland] as in Hungary, most of the credit reported as CHF loans is lending where the cash flow is completely in domestic currency (PLN), but where the amount is indexed to the CHF/PLN exchange rate. … In Poland and Hungary, we find that a larger share of hedging is performed with offbalance-sheet instruments.”

[2] http://www.knf.gov.pl/Images/ESRB_2011_1.pl_tcm75-29192.pdf

Zalecenie Europejskiej Rady Ds. Ryzyka Systemowego z dnia 21 września 2011:

„Z drugiej strony, w niektórych krajach (zwłaszcza na Węgrzech i w Polsce) pojawiło się nowe źródło ryzyka finansowania płynności, gdy banki zaczęły wykorzystywać depozyty w walucie krajowej do finansowania kredytów walutowych poprzez rynek swap. Aby nie mieć otwartej pozycji walutowej, miejscowe banki wymieniały depozyty w walucie krajowej na środki w walucie obcej, często na krótki okres wystawiając się na ryzyko rolowania. …  W dodatku wraz z deprecjacją walut krajowych miejscowe banki musiały spełniać wyższe wezwania do uzupełnienia depozytów zabezpieczających z tytułu zawartych przez siebie swapów, przez co rosło ich zapotrzebowanie na płynność w walutach obcych.”

[3] https://books.google.pl/books?isbn=1452732841

World Economic and Financial Surveys – Europe, Oct. 2010 (str. 69, Box 11 – The Cases of Hungary and Poland):

„The Hungarian and Polish experiences exemplify the risk for banking sector stability created by the expansion of mortgages denominated in foreign currency and financed by domestic currency deposits combined with swap transactions. To help contain this risk, prudential regulation should be enhanced to strengthen the management of on-balance-sheet FX liquidity mismatches”

[4] http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114873,3056888.html

Bankowy szlaban na kredyty walutowe – Maciej Samcik / GW, 2005:

„Według naszych informacji największe banki – m.in. PKO BP, Bank Pekao, ING Bank Śląski i BZ WBK zawiązały nieformalną koalicję. Walutowy zakaz byłby im na rękę. Trzy ostatnie banki udzielają bowiem wyłącznie kredytów złotowych …”

[5] „Prawo Bankowe” nr 9 (61) wrzesień 2002, NBP – Pismo nr NB/BI/PB/022-1/19/02 z dnia 3.07.2002r skierowane do prezesów banków w sprawie ryzyka związanego z udzielaniem kredytów w walutach obcych:

„W ostatnich kilku latach obserwujemy znaczący wzrost zadłużenia w walutach obcych sektora niefinansowego … Inspekcje prowadzone przez nadzór bankowy w bankach wskazują, iż banki często nie identyfikują ryzyka kursowego obciążającego kredytobiorców, które może wpływać na ich zdolność spłaty kredytów bankowych. Dotyczy to zarówno banków udzielających kredytów w walutach obcych i indeksowanych do walut obcych … Zwracam uwagę na potrzebę uwzględnienia [] następujących zaleceń: monitorowania adekwatności zabezpieczania się przez dłużników banku przed ryzykiem wynikającym z ich zadłużenia w walutach obcych i indeksowanego do walut obcych, w tym m.in. analiza wystarczalności „naturalnych” zabezpieczeń, jak przychody w walutach obcych, … upewniania się, że klienci rozumieją charakter ryzyka, jakie ponoszą w związku z zawieranymi transakcjami …”

[6] http://www.senat.gov.pl/prace/senat/posiedzenia/przebieg,271,2.html

Przewodniczący KNF do Senatorów:

W tym kontekście warto dodać, że emisja niskooprocentowanych i łatwo dostępnych kredytów walutowych była jedną z głównych przyczyn skokowego wzrostu cen na rynku nieruchomości, co ostatecznie w naszej ocenie mogło doprowadzić do zmniejszenia dostępności mieszkań dla przeciętnych gospodarstw domowych oraz powodowało konieczność zaciągania coraz wyższych kredytów

[7] http://www.rp.pl/Opinie/304199846-Frankowicze-i-rola-nie-dla-panstwa.html#ap-1

Frankowicze i rola (nie) dla państwa – Janusz Jankowiak

„ … banki zaciągały zobowiązania we frankach i sprzedawały je za złote, a nabywcą był w przeszłości właśnie NBP … Bank centralny ma te franki do tej pory w swoich rezerwach w długiej otwartej pozycji. A w przeszłości przy deprecjacji złotego sporo na nich zarabiał. Część tych zysków poszła do budżetu. Pozostałe są w rezerwach waluacyjnych. Zamknięte pozycje walutowe banków i długa otwarta pozycja NBP mogą być źródłem pewnych – nazwijmy je tak – zobowiązań moralnych banku centralnego wobec frankowiczów i banków.”

[8] https://drive.google.com/open?id=0B7GGTFDSnefSajF6Q0p3UHpQRkU

[9] http://www.forumprawnicze.eu/pdf/32-2015.pdf

Forum Prawnicze, nr 6(32), 2015: Leszek Bosek, Bogusław Lackoroński – Ustawowa waloryzacja zobowiązań. Uwagi na tle ustawy z dnia 5 sierpnia 2015 r. o pomocy tzw. frankowiczom.

[10] Raport Roczny mBank za rok 2014, str. 12 – Przychody i koszty z tyułu sprzedaży produktów ubezpieczeniowych powiązanych z kredytami.

[11] http://prawo.gazetaprawna.pl/artykuly/13930,zaplata_w_walucie_obcej_bedzie_mozliwa.html

Gazeta Prawna. 16.04.2008: Zapłata w walucie obcej będzie możliwa – Małgorzata Piasecka – Sobkiewicz.

Zerwanie z zasadą walutowości usuwa pewną fikcję istniejącą obecnie na przykład przy udzielaniu i wypłacie kredytów walutowych – ocenia Jerzy Bańka ze Związku Banku Polskich. Jego zdaniem taką zmianę przepisów wymogły potrzeby rynku oraz obowiązująca zasada swobody zawierania umów.”

[12] Dziennik Polski. 24.06.2016: „Na paliwie, na którym jechaliśmy przez 25 lat, daleko nie dotrzemy” – wywiad Agatona Kozińskiego z wicepremierem Mateuszem Morawieckim.

[13] https://pl.wikipedia.org/wiki/Lista_bank%C3%B3w_dzia%C5%82aj%C4%85cych_w_Polsce

[14] http://www.knf.gov.pl/Images/Polski_rynek_finansowy_w_obliczu_kryzysu_tcm75-22870.pdf – str 51

KNF: „ … oddział – w istocie bank zagraniczny – nie podlega w pełni lokalnemu nadzorowi, co utrudnia egzekwowanie zasad rzetelnej komunikacji w przypadku, kiedy przekaz marketingowy dotyczący faktycznej wysokości gwarancji przysługującej deponentom stwarzałby ryzyko jego niewłaściwej interpretacji. W świetle ostatniego kryzysu finansowego i problemów oddziałów zagranicznych banków islandzkich można mieć wątpliwości co do efektywności samej konstrukcji oraz funkcjonalności systemu gwarantowania depozytów na szczeblu unijnym …”

[15] http://www.case-research.eu/sites/default/files/publications/mBank-CASE%20Proceedings%20138.pdf

Bezpośrednie i pośrednie obciążenia polskich banków AD 2015 – Mieczysław Groszek i Marek Radzikowski